Miałam w życiu ogromne szczęście do szkół i nauczycieli. Nie pamiętam ani nudnego wkuwania, ani nieciekawych zajęć. Oczywiście nie wszystkie przedmioty mnie interesowały, to normalne, ale nawet fizyka czy chemia, za którymi nie przepadałam, prowadzone były z pasją, a spory odsetek zajęć stanowiły doświadczenia. Na zajęciach z geologii dostawaliśmy do ręki kawałki niezwykłych skał, na "odpytkach" z mapy zamykaliśmy oczy i wyobrażaliśmy sobie świat, na lekcji historii słuchaliśmy opowieści o prezerwatywach starożytnych Egipcjan, na biologii krzyżowaliśmy mamę z sąsiadem i gdybaliśmy jaki kolor oczu mogłoby mieć nasze przyrodnie rodzeństwo, mój zeszyt do matematyki wypełniały szarady i zabawne powiedzonka profesora. Do dziś pamiętam, że kto ma punkt widzenia, ten z całą pewnością ma promień inteligencji równy zero ;) A jak dobrze poszperam w notatkach, to znajdę wzór i jednocześnie dowód na istnienie półprawdy :D Omawianie kolejnych epok na języku polskim zaczynaliśmy od przeglądania albumów ze sztuką z tego okresu i rozmów o wyrażanych w tych dziełach emocjach, o poruszanych problemach. Nikt nas nie uczył "na sucho", lektury nie były nudne, bo nie mogły być. Na sprawdzianach z lektur dostawaliśmy tak niesztampowe pytania (ile zębów miała Telimena? wiecie?), że prędzej czy później stawało się jasne, że trzeba te książki czytać wnikliwie i z miłością.
Chodziłam do zwyczajnych, państwowych szkół. Program był dużo obszerniejszy niż teraz, listy obowiązków dłuższe, papierologii nie mniej, a jednak można było. Nauczycielom się chciało i nie czuli się ograniczeni. Bądźmy szczerzy - to wygoda: czuć się ograniczonym. Program mówi tylko CO ma być przekazane, nie JAK. JAK zależy i zawsze zależało od nauczyciela, jednostki. Można spróbować kogoś zmusić do jakości odpowiednimi przepisami, ale nawet najmądrzejsze przepisy nie nauczą nikogo empatii i otwartości na potrzeby dzieciaków, bycia pomysłowym. To trzeba mieć w sobie.
Oczywiście, że czasy się zmieniają i wraz z nimi zmieniają się również potrzeby edukacyjne, szkoła będzie się więc zmieniać w sposób naturalny. Oczywiście, że jestem zwolenniczką takich naturalnych zmian, które są odpowiedzią na potrzeby dzieci. Ale faktyczne potrzeby, nie wyimaginowane przez nas-dorosłych. Podoba mi się idea sal bez ławek. Zwiększenia liczby doświadczeń empirycznych, wycieczek, namacalności wiedzy. Podoba mi się wizja małych grup, skupienia na jednostce, pewnego spersonalizowania programów. Podoba mi się, ale nie wiem, jak to zadziała. Nie jestem, nie każdy rodzic zresztą jest pedagogiem czy neurobiologiem, nie każdy jest psychologiem, nie każdy jest też błyskotliwy. Możemy pytać, poznawać, dowiadywać się różnych rzeczy z tych dziedzin, ale nie zdobędziemy przez to zawodowych kompetencji, a wycinek wiedzy, który do nas dotrze, wciąż pozostanie wycinkiem, nie całokształtem. W dodatku jego prawdziwość będzie miała zawsze termin ważności. Będzie na teraz, nie na wieki. Właśnie dlatego, że czasy się zmieniają, ale też dlatego, że o efektach wprowadzanych zmian, możemy zacząć rozmawiać za 20 czy 30 lat, kiedy nasze dzieci zostaną skonfrontowane z rynkiem pracy czy decyzjami o założeniu własnej rodziny, z radzeniem sobie w społeczeństwie. Póki co jesteśmy niejako "skazani" na ufanie profesjonalistom. Mam przekonanie, że najrozsądniej jest jednak stosować w tym przypadku zasadę ograniczonego zaufania. Po prostu sprawdzać, czy coś działa, czy przynosi korzyść naszym dzieciom. Na bieżąco próbować, testować, nie przymuszać.
Chcemy dziś uznać, że każde dziecko jest zdolne, ma jakiś talent, który warto i należy pielęgnować, zauważyć. Chcemy, by było traktowane indywidualnie, by pozwalano mu na kreatywność, realizację swoich pomysłów. Brzmi to pięknie. Ale gdzie jest granica? Gdzie kończy się czyjaś nieskrępowana wolność? Czy na przykład fakt, że mój syn jest sową, a nie skowronkiem, nie oznacza, że specjalnie dla niego zajęcia powinny się zaczynać np. o 12, bo o 8 jego mózg nie funkcjonuje w pełni? Czy powinno się utworzyć grupę z takich sów? A co jeśli każdy w niej będzie miał inne zainteresowania? Co jeśli pomysły jednego dziecka zaczynają godzić w potrzeby innego? Kiedy ten szlaban postawić? I czy za chwilę znowu nie zostanie to uznane za przemoc? Skoro niemalże za przemoc uznaje się już oceny.
Dlaczego tak się boimy tych ocen?
Świat nie jest od nich wolny. My nie jesteśmy od nich wolni. Mamy swoje poglądy. Kategoryzujemy rzeczywistość. Nakładamy na wszystko jakieś siatki pojęć. To, że nie będzie dzienniczków z trójami, nie zmieni faktu, że nauczyciel będzie sobie COŚ myślał o naszym dziecku, że będzie miał jakąś OPINIĘ na jego temat, i inne dzieci będą ją miały. To przecież też jest ocena. Możemy zastąpić cyfry opisami. To już się stało. Funkcjonuje. Ale to nadal kategoryzacja. Tylko mniej wprost.
Nasze dzieci prędzej czy później będą musiały się zmierzyć z ocenami. Bo będą ich oceniać inni ludzie. Będzie ich oceniał rynek pracy. Pracodawca albo konkurencja, albo klient. Bo miejsc na studiach będzie zawsze mniej niż chętnych, a nie każdego będzie stać na prywatne. Bo wymarzonych stanowisk też nie będzie za wiele. Bo nie każdy ma talent i predyspozycje do prowadzenia własnej firmy i pomimo naszych najszerszych chęci i motywacji, nasze dziecko akurat może ich nie mieć. Bo studia ktoś jednak musi kończyć. Bo potrzebni są fachowcy i osoby, które coś tworzą, produkują, a nie tylko oferują usługi, w których doświadczenie jest ważniejsze niż wiedza i ten właśnie fach w rękach.
Zastanawiam się nie tylko nad tym, czy uda się wykształcić w dzieciach umiejętność konfrontacji. Nie mylić z butą!
Mam wątpliwości. Stawiam sobie (i Wam) pytania.
Czy "nowa szkoła" pozwoli dzieciom mieć autorytety? Czy uznamy autorytet za formę manipulacji? Czy "nowa szkoła" nie wywoła frustracji, gdy okaże się, że nie jesteśmy równi i nie każdemu się po równo należy?
Czy "nowa szkoła" nie wychowa egocentryków? Czy nauczy dzieci wspólnoty, lojalności wobec drugiego człowieka, czy pomoże budować relacje między równieśnikami? Czy ten brak podziałów na lepszych i gorszych ocenowo nie zostanie zastąpiony jeszcze większymi podziałami? Czy jeśli nie trzeba będzie się podporządkować grupie, programowi, zasadom, a każdy pójdzie swoją drogą, to nie podzieli się dzieci na samotne wyspy?
Czy "nowa szkoła", z której wyjdą kreatywni ludzie, nie dostarczy "mięsa armatniego" właścicielom wielkich korporacji lub po prostu tzw. prywaciarzom? Bo już teraz wykorzystuje się tych młodych-zdolnych bezlitośnie. Już teraz kradnie się ich genialne pomysły podczas bezpłatnych staży. Już teraz ich geniusz traktuje się jak tanią siłę napędową. Bo liczą się pieniądze i władza. Nie talent.
Czy "nowa szkoła" to zmieni?
Zastanawiam się też, czy przypadkiem nie marzymy o szkołach jako czymś w rodzaju "hodowli geniuszy", które trochę by nas zwolniły z obowiązku wychowania DOBREGO człowieka. Których wybranie z automatu zagłuszyłoby wyrzuty sumienia, że nie poświęcamy dziecku dość czasu czy uwagi, zajęci pracą, swoimi sprawami, realizacją swoich marzeń i potrzeb. Mam nadzieję, że nie. Ale to nadzieja, nie pewność, niestety. Bo widziałam rodziców płacących niebotyczne sumy na elitarne placówki i posyłających czterolatki do psychoanalityków, kiedy "nie radzą sobie z sytuacją". Więc tak, mam nadzieję, że nie do takiego modelu dążymy.
J.J. chodzi do państwowego przedszkola. Od tego roku obowiązuje ich program, tzw. przygotowanie do szkoły. Mają zadania domowe, podsumowania osiągnięć (opisowe), szkolą pewne umiejętności, głównie odwagę odzywania się w grupie, opisywanie zjawisk, opowiadanie historii. Jest w grupie sprofilowanej teatralnie, więc często szykują przedstawienia, jeżdżą do teatrów. Mają mnóstwo zajęć empirycznych, jak robienie mydła czy szkolenie psów. Raz w tygodniu sami robią soki z owoców i warzyw, codziennie robią kanapki i nalewają zupę. Mają program o zdrowym odżywianiu. Za chwilę zaczynają kolejny - o emocjach. Panie właśnie kupiły rybkę, którą cała grupa ma obowiązek się opiekować. Ja takie programy lubię. Lubię zasady. Dyżurowanie. Jasne przekazy. Lubię nauczycieli, dla których przepisy to wskazówka, nie ciasne pokoje bez okien. Lubię pasjonatów i autorytety.
Być może moje wątpliwości nigdy nie zostaną rozwiane, być może rozwieje je czas oraz efekty zachodzących zmian. Być może kolejne badania przyniosą nowe wnioski i zanim chłopcy skończą szkoły, pomysły na nie zmienią się jeszcze kilkakrotnie. Nie mogę tego wiedzieć. Wiem jednak na pewno, czego życzę swoim dzieciom na ich ścieżce edukacji: dobrych, porywających, fascynujących, wrażliwych nauczycieli. I takich będę dla nich szukać.