czwartek, 19 lutego 2015

retouching

Pokażcie mi ten idealny świat, ten blog, który pieje nad wszystkim z zachwytu i lśni czystością nawet pod łóżkami. Pokażcie mi, bo ja tego cholera nie widzę. Nie dostrzegam tych wypindrzonych matek, wypoczętych i wyperfumowanych, o których się tyle mówi, że jakoby wpędzają pozostałe grono we frustrację. Gdzie one są?! Serio pytam. Wy je znacie? Widziałyście na własne oczy taki wymuskany, błyszczący jak wybielone zęby blog albo taki czyjś real life? Zamieście link, adres, nazwisko - niech i ja zobaczę.
Ale jak blog, to taki z słodkopierdzącą treścią mi pokażcie. Bo ładne zdjęcia to chyba nie wszystko...
W każdym razie, kiedy WIDZĘ rzeczy równo ułożone na półce, WIEM, że na tym zdjęciu jest tylko jakiś wycinek rzeczywistości albo uchwycona chwila pomiędzy jednym pierdzielnikiem a drugim, bo na przykład dzieci akurat zasnęły. Albo ta półka jest naprawdę wysoko, a grzdyle dopiero raczkują. Żeby tego nie rozumieć, trzeba nie być matką lub... wierzyć w bajki, co jest - no, sorry - głupotą. Czy naprawdę, by być wiarygodna, muszę fotografować bałagan, plamy i kurz, sklejone śpiochami rzęsy i pomalowaną ścianę? A może mam wyciągać dyktafon lub nagrywać i publikować filmiki z ataków histerii i prób wymuszeń? Dzielić się każdym "kurwa" J.J.'a, żebyście mieli pewność, że nie piszę postów z wyimaginowanego świata i żeby nie być posądzana o tworzenie nierealnej wizji, która się dobrze sprzedaje? 
Tylko po chu* mi takie zdjęcia? 
Przecież nie na pamiątkę.

***
Mam świetnych synów i jestem z nich dumna. Wyrzucam ich w myślach drzwiami i oknami po kilka razy dziennie, ale w niczym to nie umniejsza mojej macierzyńskiej miłości. Poza tym przez wiele lat ciężko pracowałam nad sobą, żeby dziś czuć się szczęśliwa i silna, niezależnie od sytuacji. Potrafię to i uważam to za swój sukces. Mam się tego wstydzić? Mam za to przepraszać? Bo jak próbuję się z Wami dzielić sposobami na osiągnięcie takiego stanu, to cześć odbiorców (mam nadzieję, że raczej przypadkowych) zamiast spróbować, wziąć się w garść i wziąć się za swoje myśli, woli mówić, że bzdury opowiadam, udaję i opisuję utopię. Gdzie? W którym miejscu opisałam utopię (pomijam, że po co ona komu - wiemy, jak się ta historia skończyła)? TU? TU? A może TU? Czy TU

***
Prawdziwość i szczerość w internecie to temat trudny, bo nawet jak się chce, to nigdy nie będzie ich 100%. Nie ma takiej opcji. Możemy się tylko starać pisać to, co czujemy, jak najwiarygodniej opisać, ale już na etapie doboru słów zaczyna się przecież kreacja. W mniejszym lub większym stopniu.
I wiecie co? Mamy do tego prawo. Do prezentowania swojego kawałka podłogi w takim świetle, w jakim chcemy, jaki jest nam najbliższy. Oczywiście, jeśli potrzebujemy porządnie go wyretuszować, to problem pewnie jest głębszy i wymagałby refleksji lub interwencji specjalisty, ale w większości przypadków ta autoprezentacja nie wykracza poza takie porządki "z grubsza", jakie robimy także w naszym domu przed przyjazdem gości. Podstawy kurtuazji sprawią, że rozsypane po podłodze puzzle zgarniemy pod dywan, a okruchy ze stołu wrzucimy do zlewu. I co? Czy to oznacza, że oszukujemy swoich gości? Bo nie pokazujemy im prawdziwego stanu naszego domu, nie przewijamy im dziecka pod nosem, nie dłubiemy przy nich w nosie. Może powinniśmy, prawda? Po co nam te ugrzecznione maski? Kultura jest narzędziem marketingu, a marketing to manipulacja! A fe!

***
Paranoja polega na tym, że dajemy się zwariować temu odidealnianiu, tej jakoby szczerości, a jest to przecież zjawisko równie mityczne jak znienawidzony perfekcjonizm. Te kiepskie (niby we własnym mniemaniu) matki, zmęczone, wnerwione, rzucające bluzgami, leniwe, płaczące po kątach - one także nie są prawdziwe, choć się takimi mianują. Dlaczego? Bo one także są takie na chwilę, nie non stop. Uwierzcie mi: gdyby były takie non stop, żadna by słowem o tym nie wspomniała. Bo taki stan permanentny to albo depresja i wtedy nie ma także sił na pisanie, albo... patologia. Po prostu.  
  
***
Apeluję więc: czytajcie, nie tylko patrzcie, a jak patrzycie, to z szeroko otwartymi oczami, także tymi wewnętrznymi. Z empatią. Z matczyną perspektywą. I pamiętajcie, że nie tylko ludzie się dzielą na tych, którzy widzą szklankę do połowy pustą lub do połowy pełną. Tak samo dzielą się nasze dni. A czasami nawet nasze godziny. 

 
Dziś pokazuję Wam moich roześmianych chłopaków. Bo tacy właśnie są. I to chciałam uchwycić. Robiłam te zdjęcia zaraz po ich chorobie. Po. Nie w trakcie. W trakcie pisałam do kilku firm: "dzień dobry, dziękuję za propozycję, ale nie damy rady, przepraszam". Miałam ręce i głowę zajęte zupełnie czymś innym. Na zdjęciach nie zobaczycie tego, co przeżywaliśmy od kilku tygodni w związku z dziwnymi objawami u J.J.'a i naszego smutku, gdy zapadła decyzja o konieczności włączenia mu leku na astmę. Bo nie noszę po przychodniach aparatu. Bo nie ten trudny czas, ten lęk jest dla mnie wspomnieniem, wartym uwiecznienia - on się i tak wryje w pamięć, i tak zrobi swoje, może czegoś nauczy - ale właśnie te momenty, kiedy się chichrają, udając duchy, kiedy biegają jak wariaci lub urządzają na naszej ulicy posterunek straży miejskiej (tak, tak, ze skrzyni i poduszki). 
Mam w dupie, czy to idealizowanie. Zwyczajnie lubię te zdjęcia. 



wtorek, 17 lutego 2015

eyes on boys

Po wczorajszym poście Julii nie mogę przestać myśleć o różnicach w przebywaniu, wychowywaniu, rozumieniu chłopca i dziewczynki. Co ja tam wiem. Miałam szczęście. Marzyłam o synach i mam synów. Każda z nas ma jakieś preferencje, choć często się oszukujemy, że tak nie jest, wstydzimy się tego, mamy wyrzuty sumienia, sądzimy, że może trochę nie wypada, bo to przecież dar. I po pierwsze zdrowe. Ale to się wcale nie wyklucza, ani też - co chyba najważniejsze - wcale nie umniejsza miłości, którą obdarzamy nasze dziecko. Bo kochać będziemy równie mocno, niezależnie od wcześniejszych oczekiwań. Matki po prostu tak mają.
Kochają i już.
Ale też marzą i już.
Jeśli mnie zapytacie, dlaczego nie wolałam dziewczynki, nie będę znała odpowiedzi. Może dlatego, że długo miałam samych braci i kuzynów, a na podwórku, w przedszkolu, w szkole - trzymałam z chłopakami, bo wydawali mi się ciekawszym towarzystwem. To oni łazili po drzewach, łobuzowali i łamali zasady. Też tak chciałam, więc też tak robiłam. Może się obawiałam, że nie potrafiłabym wychować grzecznej dziewczynki, a przecież wpaja się nam kulturowo, że dziewczynki właśnie takie być powinny. Może bałam się tych wszystkich wróżek, kucyków i różowych króliczków, których "nie czułam". Hehehe, przerobiłam to wszystko i z chłopcem, myśląc że mam za swoje, i że mi się należało. 
Teraz byłabym psychicznie gotowa na dziewczynkę. Moje marzenia już się spełniły, więc z chęcią dałabym się życiu zaskoczyć. A mimo to, kiedy słyszę, jak babcia męża mówi: "No, MUSICIE się teraz postarać o córkę, bo tylko z dziewczyny jest pożytek i pociecha", to krew się we mnie burzy! To nieprawda, że chłopcy - późniejsi mężczyźni - mniej kochają, są mniej wrażliwi czy wyprowadzają się z domu na drugi koniec świata. Mają trudniej w kwestiach emocjonalnych, ale już nasza-kobiet w tym głowa, by im pomóc, wesprzeć, poprowadzić. Może bardziej ich nosi, lubią ryzyko, przygody i odkrywanie świata, choćby tego za górami, lasami i morzami, ale lubią też mieć port, do którego się wraca, ciepły dom, ciepły posiłek i wyrozumiałą miłość, która nie zniewala. 
Czy to ich różni, czy jednak łączy z kobietami? 
Moja prababcia miała dwóch synów. Po śmierci męża zrezygnowała z własnego życia, poddała się, ale oni - jej synowie - nigdy. Mój dziadek i jego brat nosi swoją mamę na rękach do łazienki, kąpali ją, gotowali jej, opowiadali historie, pokazywali zdjęcia. Czasami klęli pod nosem, że wydziwia, ale nawet na chwilę, przez wiele lat, nie przestali się nią opiekować. Jednocześnie przecież pracując i troszcząc się o swoje żony, dzieci i wnuki. 
Mój drugi dziadek nigdy nie zapominał o czyimś święcie. Zawsze dzwonił z życzeniami. Do mnie dzwonił przynajmniej raz w tygodniu. Pytał, co słychać. Często mówił, że kocha. Nie miał z tym żadnego problemu. Mówił to także mojej babci. Do końca ich wspólnych dni. A kiedy odeszła, mówił to do jej zdjęcia i pocieszał ją, że wkrótce znów się zobaczą, że będzie się nią opiekował, jak zawsze. Ten dziadek wychodził po mnie na pociąg, nawet jak już studiowałam, kruszył pieczywo, żeby łatwiej karmiło mi się łabędzie i stał w kolejce po moje ulubione mięsko. 
Chcę wychować moich synów na takich właśnie mężczyzn jak moi dziadkowie. Taki mam plan. Czy mi się uda, czas pokaże. Ale już teraz wiem, że to możliwe.


poniedziałek, 16 lutego 2015

family, slow version

Demokracja, wolność w każdej możliwej dziedzinie, kapitalizm, który sprawia, że podstawia się nam pod nos więcej niż potrzebujemy, dostęp do mediów - to wszystko (i pewnie jeszcze cały szereg innych czynników) sprawia, że chcemy mieć wybór, więcej: uważamy, że wybór nam się należy. 
Zawsze. 
Kiedy coś/ktoś się nam nie podoba, często bez żalu odwracamy się na pięcie i wychodzimy. Poszukać szczęścia gdzie indziej. Mamy przecież milion i osiem możliwości. Szkoda nam sił, łez, czasu, może nawet pieniędzy. Ma to swoje dobre strony: bo zyskujemy na samoświadomości, szanujemy siebie, nie pozwalamy się ranić. Ale ma też niebezpieczne rejony, w które wyjątkowo łatwo się zapędzić. 
Na przykład osłabia więzi. Bo przecież więzi - z definicji - co nieco uwierają. Uwiązują. Uzależniają nas od kogoś. A tego żaden szanujący się człowiek nie lubi. Więc te więzi - przyjazne, rodzinne - poluźnia. Spuszcza się z tej smyczy i biegnie. Taki wolny. Taki...
sam.
Przyjaciół sobie wybieramy, to może pół biedy. 
Ale rodziny się nie wybiera. Jest i już. I co? 
Zasłaniamy się pracą, obowiązkami, nierzadko dziećmi. Widujemy się coraz rzadziej. Jeździmy coraz rzadziej. Wolimy nie spędzać razem wolnego czasu. Unikamy wspólnych wyjazdów. Z teściową? Za dużo nerwów. Z mamą? Jakoś obciach. Rodzeństwo ma swoje dziwactwa i fobie. Kuzyn za dużo pije. Ciotka próbuje kogoś przekrzyczeć. Babcia niedosłyszy. Dziadek przynudza. Nudzimy się, musimy słuchać głupot, udawać, że smakuje. Nawet na zdjęciu nie wychodzimy z nimi ładnie, bo... większość nie podziela naszego gustu. Zamyka oczy albo coś żuje.

Tak, przerysowuję. 

A jednak nie jestem lepsza. Też mam różne "ale" w kochaniu, akceptowaniu, rozumieniu członków rodziny. Naszej: Pana Męża i mojej. Chwile - czasami długie - irytacji i niechęci. Zniecierpliwienia. Kiedyś reagowałam typowo: odwracałam się i uciekałam, nie dzwoniłam, żyłam swoim życiem i dobrze mi z tym było.
Naprawdę dobrze. 
Ale to niedobrze. 
Bo nie da się wybaczyć bez "przepraszam", nie da się ukoić złości bez wymiany uścisków, nie da się kochać bez obecności. 

Oglądaliście filmy "About Time" i "The Family Stone"?
Wszyscy członkowie tych rodzin mają swoje wady, ułomności, wkurzające nawyki, durne gadki, ale ich siłą jest właśnie nieustanna, pewna jak ten "amen" w pacierzu OBECNOŚĆ. Oni są dla siebie, rozmawiają ze sobą, OKAZUJĄ sobie zainteresowanie, są uważni i nie unikają więzi, PIELĘGNUJĄ ją. Chociaż to trudne i chociaż bywa, że trzeba się przymusić. Ale przede wszystkim udowadniają, że cały bajer nie w tym, by próbować innych pod siebie zmienić, ale właśnie przyjąć ich z tzw. całym dobrodziejstwem inwentarza i potraktować z miłością. Bez warunków. Tym bardziej, że zmiana, jaka może zajść w naszych relacjach z innymi, to zmiana... w nas! 

Spróbowałam więc.
Uśmiechnąć się na kolejne bezpodstawne narzekania. Zamiast "no, żesz! ile można!" pomyśleć "on po prostu tak ma, wygada się i będzie mu lepiej, potrzebuje tego". 
Uśmiechnąć się na znowu pomieszane naczynia. Zamiast wściekania się i pytania, "czy ona musi wszystko układać po swojemu?!", pomyśleć: "chce tylko pomóc, niech czuje, że pomogła, ułożenie tego we właściwe miejsce zajmie mi góra trzy minuty, to niewysoka cena za czyjeś zadowolenie". 
Uśmiechnąć się do tych wczorajszych skarpetek pod krzesłem i niedolanej wody do filtra. 
Uśmiechnąć się na pytanie babci "co u ciebie, kochanie?", chociaż dzwoniła wczoraj. 
Uśmiechnąć się, gdy po raz 1127 słucham utartych sloganów i uprzedzeń. Nie muszę burzyć czyjegoś światopoglądu. Nie, jeśli jemu z tym świetnie i nikogo nie krzywdzi.

To działa: mój luz, mój spokój, moja pełna akceptacja - to owocuje. Nagle sytuacja przestaje być napięta. Nie ma spraw, wiszących w powietrzu. Niewypowiedzianych złośliwości. Nagle ten wspólny czas staje się przyjemny. Zamiast "niech to szlag trafi! co za rodzina?!", pojawia się "mam rodzinę - w tym moja siła".

Bo w rodzinie tkwi nasza siła.
Banał to czy nie.





czwartek, 12 lutego 2015

boyhood

Dogania brata. Szybko. Coraz szybciej. Pędzi na oślep.
Jeszcze dobrze nie otworzy oczu, gdy pyta "dzie Jojo?" (czyli J.J. w języku Niedźwiedzi).
Kiedy J.J. wyciąga wanienkę na środek kuchni, on wyciąga miskę na pranie. Dzielą się drewnianymi szpatułkami - każdy dostaje po dwie - i wypływają na dziki ocean z wykładziny. 
Kiedy J.J. jest strażakiem, on jest policjantem. 
Kiedy J.J. jest Patem, on jest Matem, i wspólnymi siłami remontują, tfu! roznoszą nasz dom w pył.
Kiedy J.J. bawi się Lego Duplo, on również, ale kiedy przychodzi dzień "duplo-jest-dla-maluchów", Niedźwiadek także sięga po Lego City. Wczoraj sam rozłożył i złożył mały samochód z działu 5-12. 
Nie powiem: byliśmy w szoku.
Kiedy J.J. jest w przedszkolu, Niedźwiadek obejmuje władzę w jego pokoju. Nierzadko zaczyna od sprzątania. Wie, gdzie jest miejsce na samochody, a gdzie na książeczki. Lubi, jak wszystko leży tam, gdzie powinno. Wie też, że J.J. nie pozwala mu siedzieć w skrzyni z "drewniakami", więc pod jego nieobecność... 
siedzi! Ile dusza zapragnie!
Wyciąga po kolei tory i stacje, wagoniki i przejazdy ze szlabanami, samochody i zwierzaki. Bawi się z namaszczeniem. 
Bo w świecie chłopaków panuje jasna hierarchia i wbrew pozorom samochody są w niej na niższych szczeblach, a drzewne Kolejkowo zajmuje wysoką, drugą pozycję. Tuż za Lego.

Obserwuję to doganianie, dorastanie do brata. To pełne zaufania naśladownictwo. 
Denerwuję się, kiedy budują zjeżdżalnię z kanapowych poduch i ślizgają się po niej prosto na rant stolika. Albo kiedy nurkują w wannie. Bo wiem, że chwilowo tylko jeden z nich potrafi nabrać dość powietrza. 
Nawijam J.J.-owi o byciu bohaterem czy wzorem i związanej z tym odpowiedzialności. Nie zawsze chcę marudzić, bo przecież psuję zabawę, ale czuję, że to konieczne (proszę, powiedzcie, że też tak robicie!). 
Mimo wszystko jednak, przede wszystkim lubię patrzeć, jak się między nimi tworzy silna, świadoma już więź. Jak budują jeden obóz, wspólny chłopięcy świat. I wcale się nie obrażę, jeśli któregoś dnia powiedzą: "Mamo, nie przeszkadzaj, to są męskie sprawy". No, na 97,777% się nie obrażę ;)



wtorek, 10 lutego 2015

loff loff & ladnebebe

Pamiętacie jeszcze, że to jest blog MODOWY? ;)
Poniżej moja ulubiona stylówa z sesji z Loff Loff dla Ładnebebe.
Całość możecie zobaczyć TU.



piątek, 6 lutego 2015

so unhappy

Kilka dni temu robiłam wywiad z pewną dziewczyną. Kaskaderką. Mamą. 
Rozmawiałyśmy głównie o jej pracy, o kolejnych przełomach: najpierw złamanym kręgosłupie, a potem... ciąży. Zapytałam, co czuła, kiedy się dowiedziała, że będzie miała dziecko. 
- Była lekka panika, że moje życie totalnie się zmieni, ale zaraz przyszła refleksja, że przecież w takiej sytuacji zawsze by się zmieniło. Kim bym nie była, jakiego bym zawodu nie wykonywała, tak by było i już - powiedziała spokojnie. Z uśmiechem.
A ja miałam ochotę ją za te słowa uściskać!

Tak rzadko to słyszę. Za rzadko! Prawie wcale. 
"Zmieniło się i już. To normalne." 
A przecież tak właśnie jest i nie ma w tym nic dziwnego. Dlaczego uważamy, że jest? Dlaczego wpędzamy się z tego powodu w nieustanne frustracje? Dlaczego oczekujemy, że nic się nie zmieni, że nie trzeba będzie czegoś lub może wszystkiego poświęcić? Dlaczego w ogóle decydujemy się na dziecko, skoro nie chcemy się zmieniać, dostosować do nowej sytuacji, z czegoś zrezygnować? 

Też mam dni, w których przeklinam znowu zimną kawę, znowu wylany szampon, rozsypaną ziemię z doniczek, dwie godziny spaceru na mrozie - spaceru, na który wcale nie miałam ochoty, karmelowe odciski palców na kanapie. Pewnie, że mam. I naprawdę klnę wtedy jak szewc. Ale jednocześnie gdzieś w tyle głowy jakiś głos (początki schizofrenii?) podpowiada mi, że te rzeczy dostałam po prostu w pakiecie, że innej opcji nie było. I już.
 
Rzygam egoizmem, tym kultem skupienia na sobie, na realizowaniu wyłącznie siebie, na spełnianiu wyłącznie swoich pragnień i (żeby tylko!) potrzeb, tą potrzebą udowadniania sobie i całemu światu, że jestem najlepsza, najmądrzejsza, pierwsza we wszystkim, a jak nie jestem - to wina dziecka, które mnie tak szalenie ogranicza. Reaguję alergicznie na tekst "szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko" jako próby wytłumaczenia realizowania swoich zachcianek non stop. Bo przecież będę nieszczęśliwa, jeśli pójdę do kina raz na dwa miesiące, a nie co tydzień i będę nieszczęśliwa, jeśli podczas wakacji nie skorzystam z oferowanego w hotelu kursu windsurfingu, bo muszę (muszę!) się zajmować swoim (swoim!) dzieckiem. 
Na pewno zależy to w dużej mierze od tego, JAK rozumiemy i realizujemy nasze szczęście (pisałam o tym TU), a trochę od tego, że lubimy sobie mniej lub bardziej publicznie ponarzekać i znaleźć się choć na chwilę w centrum czyjejś uwagi. O, żesz, kur..., i co teraz? Bo jak lubię siebie, swoje życie, swojego męża, swoje dzieci, to... no, przerąbane mam! Nikt nie będzie chciał ze mną gadać! Będę towarzysko niewidzialna! A poza tym... to chamstwo! Czyż nie?! ;)

Więc lepiej, jak powiem, że kocham swoje dziecko, ale...
to taki ciężar! 
jestem taka zmęczona!
pęcherz mi zaraz pęknie, bo odkąd wstałam, nie miałam czasu się wysikać, a jest 13!
nie całuję się, bo nie myłam zębów; trzecią dobę! 
musiałam przerwać studia;
dwa lata nie byłam na porządnej imprezie!
moje ubranie śmierdzi ulanym mlekiem!
i tak dalej.
Idealny początek rozmowy. Zresztą to prawda. Każda z nas zna podobne sytuacje. Wszystkie w takich byłyśmy. Ano, właśnie! Wszystkie! A jednak nie dostrzegam absurdu w tym, że mimo to czuję się wyjątkowa i jedyna w tym moim nieszczęściu. Czasami wiem, że tak sobie gadam, niewinnie, dla osiągnięcia określonych celów integracyjnych i wydaje mi się, że zachowuję odpowiedni luz, ale nie ma tak łatwo: badania wykazują, że to wszechobecne narzekanie prowadzi do tego, że faktycznie przestajemy dostrzegać rzeczy dobre, cieszyć się codziennością, że celowo, a potem już odruchowo wyławiamy to, na co da się pomarudzić, mało tego: może prowadzić do depresji! Zwłaszcza młode mamy, którym się wydaje, że uciążliwości macierzyństwa nie mają końca, narastają, nie ma na nie rady. Rozejrzyj się, może masz taką obok siebie. Może wolałaby usłyszeć, że z tym sikaniem to hiperbola, a impreza nie ma znaczenia, kiedy masz w domu kogoś, kto cię kocha bezwarunkowo. 
 
- To normalne - mówi ze śmiechem Ania, ta kaskaderka. Pewnie, że praca dawała i daje jej ogromną przyjemność, ale teraz jej życie jest wypełnione zupełnie czymś innym. Tak po prostu. 
- Wciąż jestem zajęta. Nie siedzę i nie czekam, aż coś się wydarzy, ktoś zadzwoni. Cieszę się, jak jest zlecenie, ale i bez tego mam co robić. Jak każda mama – śmieje się. - Od początku zabieram małą ze sobą na treningi, widzę, że jej się to podoba. To fantastyczne!

Naprawdę ciężko się gada z kimś, komu dziecko wywróciło życie do góry nogami, a on nie narzeka. No, do dupy się gada! Fatalnie i... 
przez prawie trzy godziny ;)


środa, 4 lutego 2015

2-years-old Bear

W tym roku mam łatwo: i na lutowych urodzinach Niedźwiadka, i na marcowych J.J.'a tradycyjny tort został/zostanie zastąpiony lodowym, ale nie bajeranckim, tylko kupionym w spożywczaku, bo taki chłopaki aktualnie lubią najbardziej. Prezent też mamy "z głowy" - zapadła decyzja o zakupie wspólnego auta na akumulator, wersja dla dwóch osób, żeby nie było bójki o miejsce w środku, więc i my, i goście po prostu się zrzucamy przy obu okazjach. Stąd luz. 
A jednak i mnie, i Pana Męża dopadł smuteczek. Znacie go: nasze-dzieci-za-szybko-rosną! 
Czasu się jednak cofnąć nie da i można tylko mieć nadzieję, na jakąś... słodką wpadkę w okolicach 40-stki ;)

***

Dwuletni Niedźwiadek:
- jest najbardziej słodkim i pogodnym dzieckiem, jakie znam, uwielbia się śmiać i robić żarciki, ma w repertuarze cwaniacki uśmieszek-dziubek a'la Bruce Willis, zalotne "heeeeeej" i flirciarskie mrużenie oczu oraz celowo "śmieszny" chód (naprawdę!),
- wciąż uwielbia się wspinać i robić mrożące krew w żyłach akrobacje, potrafi sięgać po coś, stojąc na jednej nodze na kierownicy Baghera (!), przynajmniej raz w tygodniu zdobywa nowego siniaka,
- nie znosi sprzeciwu, ale nie awanturuje się z hukiem, tylko tak długo robi swoje, aż się odpuści - bo on nie odpuści NIGDY, po prostu nie ma takiej opcji,
- kopiuje J.J.'a niemal we wszystkim, wręcz na granicy absurdu: kiedy J.J. zahaczył o gałęzie drzewa i spadła mu czapka, Niedźwiadek tak długo krążył wokół tego drzewa i tak wysoko zadzierał głowę, aż i jemu przytrafiło się to samo,
- kiedy się gniewa, robi podkówkę albo zasłania buzię, obrażony i trzeba go przepraszać, nie zawsze wybacza od razu,
- lubi jeść, szczególnie ziemniaki i potrawy z ziemniaków zrobione (na 100% ma to po mojej babci), lubi wszystkiego spróbować przynajmniej raz, ze słodyczy najbardziej uwielbia żelki, za czekoladą nie przepada (w przeciwieństwie do J.J.'a),
- lubi czytać przed snem, wciąż te same bajki (!),
- niedawno zaczął trochę oglądać BabyTV, skupia się na "Przytulaczkach" i niektórych piosenkach, podczas oglądania często pyta mnie "co to?" i muszę nazywać wszystko, co się pojawia na ekranie,
- aktualnie ma "fisia" na punkcie DVD: bez przerwy włącza sprzęt, wyciąga i wkłada do niego płyty, wkłada i wyciąga je także z pudełek, mógłby to robić godzinami,
- każdy dzień zaczyna od pytań "dzie tata?" i "dzie Jojo?",
- jest porządnicki: musi pościerać, jak się rozleje/rozsypie, musi odnieść talerze i kubki na miejsce, musi wyrzucić śmieci (co z tego, że wyrzuca do zlewu;)) itd., co jednak wcale mu nie przeszkadza w rozsypywaniu zabawek po podłodze i zostawiania ich tak :),
- kiedy chce mleko ("eko"), nie da się go oszukać niczym innym, a potrafi domagać się "eko" nawet cztery razy dziennie,
- jakiś czas temu zamienił słówka "ato" (auto) i "bjum" (na resztę pojazdów) na słówko "iiije-chau", teraz wszystko, co na kołach, to owo "jechał" :O,
- ma zerową motywację do nauki normalnych wersji słówek, bo J.J. mówi do niego jego językiem, a nawet przerabia słowa na onomatopeiczne wersje, żeby jakoby ułatwić Niedźwiadkowi komunikację, np. "chodź, obejrzymy bajku-bajku" albo "chcesz żelku-żelku?",
- potrafi sam założyć buty, każde (!) i otworzyć drzwi, też każde (!),
- bezbłędnie obsługuje pilota do kolejki Lego City,
- podczas spaceru ze mną idzie grzecznie na nóżkach lub siedzi w wózku, podczas spaceru z tatą jedyną możliwa opcja to... na rękach u taty.