środa, 29 października 2014

hit list for The Bear

Dawno już nie było tu notki, poświęconej wyłącznie dobrom materialnym ;) Najwyższa zatem pora to nadrobić. Właściwie wszystkie rzeczy, które chcę dziś pokazać, już Wam gdzieś u nas na pewno mignęły, czy to na zdjęciach z poprzednich postów, czy to na Insta, czy na fanpejdżu (i - co więcej - z pewnością jeszcze nie raz migną). Ale tym razem poświęcę im odrobinę uwagi. 


poniedziałek, 27 października 2014

doubts

Miałam w życiu ogromne szczęście do szkół i nauczycieli. Nie pamiętam ani nudnego wkuwania, ani nieciekawych zajęć. Oczywiście nie wszystkie przedmioty mnie interesowały, to normalne, ale nawet fizyka czy chemia, za którymi nie przepadałam, prowadzone były z pasją, a spory odsetek zajęć stanowiły doświadczenia. Na zajęciach z geologii dostawaliśmy do ręki kawałki niezwykłych skał, na "odpytkach" z mapy zamykaliśmy oczy i wyobrażaliśmy sobie świat, na lekcji historii słuchaliśmy opowieści o prezerwatywach starożytnych Egipcjan, na biologii krzyżowaliśmy mamę z sąsiadem i gdybaliśmy jaki kolor oczu mogłoby mieć nasze przyrodnie rodzeństwo, mój zeszyt do matematyki wypełniały szarady i zabawne powiedzonka profesora. Do dziś pamiętam, że kto ma punkt widzenia, ten z całą pewnością ma promień inteligencji równy zero ;) A jak dobrze poszperam w notatkach, to znajdę wzór i jednocześnie dowód na istnienie półprawdy :D Omawianie kolejnych epok na języku polskim zaczynaliśmy od przeglądania albumów ze sztuką z tego okresu i rozmów o wyrażanych w tych dziełach emocjach, o poruszanych problemach. Nikt nas nie uczył "na sucho", lektury nie były nudne, bo nie mogły być. Na sprawdzianach z lektur dostawaliśmy tak niesztampowe pytania (ile zębów miała Telimena? wiecie?), że prędzej czy później stawało się jasne, że trzeba te książki czytać wnikliwie i z miłością.
Chodziłam do zwyczajnych, państwowych szkół. Program był dużo obszerniejszy niż teraz, listy obowiązków dłuższe, papierologii nie mniej, a jednak można było. Nauczycielom się chciało i nie czuli się ograniczeni. Bądźmy szczerzy - to wygoda: czuć się ograniczonym. Program mówi tylko CO ma być przekazane, nie JAK. JAK zależy i zawsze zależało od nauczyciela, jednostki. Można spróbować kogoś zmusić do jakości odpowiednimi przepisami, ale nawet najmądrzejsze przepisy nie nauczą nikogo empatii i otwartości na potrzeby dzieciaków, bycia pomysłowym. To trzeba mieć w sobie. 
Oczywiście, że czasy się zmieniają i wraz z nimi zmieniają się również potrzeby edukacyjne, szkoła będzie się więc zmieniać w sposób naturalny. Oczywiście, że jestem zwolenniczką takich naturalnych zmian, które są odpowiedzią na potrzeby dzieci. Ale faktyczne potrzeby, nie wyimaginowane przez nas-dorosłych. Podoba mi się idea sal bez ławek. Zwiększenia liczby doświadczeń empirycznych, wycieczek, namacalności wiedzy. Podoba mi się wizja małych grup, skupienia na jednostce, pewnego spersonalizowania programów. Podoba mi się, ale nie wiem, jak to zadziała. Nie jestem, nie każdy rodzic zresztą jest pedagogiem czy neurobiologiem, nie każdy jest psychologiem, nie każdy jest też błyskotliwy. Możemy pytać, poznawać, dowiadywać się różnych rzeczy z tych dziedzin, ale nie zdobędziemy przez to zawodowych kompetencji, a wycinek wiedzy, który do nas dotrze, wciąż pozostanie wycinkiem, nie całokształtem. W dodatku jego prawdziwość będzie miała zawsze termin ważności. Będzie na teraz, nie na wieki. Właśnie dlatego, że czasy się zmieniają, ale też dlatego, że o efektach wprowadzanych zmian, możemy zacząć rozmawiać za 20 czy 30 lat, kiedy nasze dzieci zostaną skonfrontowane z rynkiem pracy czy decyzjami o założeniu własnej rodziny, z radzeniem sobie w społeczeństwie. Póki co jesteśmy niejako "skazani" na ufanie profesjonalistom. Mam przekonanie, że najrozsądniej jest jednak stosować w tym przypadku zasadę ograniczonego zaufania. Po prostu sprawdzać, czy coś działa, czy przynosi korzyść naszym dzieciom. Na bieżąco próbować, testować, nie przymuszać. 
Chcemy dziś uznać, że każde dziecko jest zdolne, ma jakiś talent, który warto i należy pielęgnować, zauważyć. Chcemy, by było traktowane indywidualnie, by pozwalano mu na kreatywność, realizację swoich pomysłów. Brzmi to pięknie. Ale gdzie jest granica? Gdzie kończy się czyjaś nieskrępowana wolność? Czy na przykład fakt, że mój syn jest sową, a nie skowronkiem, nie oznacza, że specjalnie dla niego zajęcia powinny się zaczynać np. o 12, bo o 8 jego mózg nie funkcjonuje w pełni? Czy powinno się utworzyć grupę z takich sów? A co jeśli każdy w niej będzie miał inne zainteresowania? Co jeśli pomysły jednego dziecka zaczynają godzić w potrzeby innego? Kiedy ten szlaban postawić? I czy za chwilę znowu nie zostanie to uznane za przemoc? Skoro niemalże za przemoc uznaje się już oceny.
Dlaczego tak się boimy tych ocen?
Świat nie jest od nich wolny. My nie jesteśmy od nich wolni. Mamy swoje poglądy. Kategoryzujemy rzeczywistość. Nakładamy na wszystko jakieś siatki pojęć. To, że nie będzie dzienniczków z trójami, nie zmieni faktu, że nauczyciel będzie sobie COŚ myślał o naszym dziecku, że będzie miał jakąś OPINIĘ na jego temat, i inne dzieci będą ją miały. To przecież też jest ocena. Możemy zastąpić cyfry opisami. To już się stało. Funkcjonuje. Ale to nadal kategoryzacja. Tylko mniej wprost.
Nasze dzieci prędzej czy później będą musiały się zmierzyć z ocenami. Bo będą ich oceniać inni ludzie. Będzie ich oceniał rynek pracy. Pracodawca albo konkurencja, albo klient. Bo miejsc na studiach będzie zawsze mniej niż chętnych, a nie każdego będzie stać na prywatne. Bo wymarzonych stanowisk też nie będzie za wiele. Bo nie każdy ma talent i predyspozycje do prowadzenia własnej firmy i pomimo naszych najszerszych chęci i motywacji, nasze dziecko akurat może ich nie mieć. Bo studia ktoś jednak musi kończyć. Bo potrzebni są fachowcy i osoby, które coś tworzą, produkują, a nie tylko oferują usługi, w których doświadczenie jest ważniejsze niż wiedza i ten właśnie fach w rękach.
Zastanawiam się nie tylko nad tym, czy uda się wykształcić w dzieciach umiejętność konfrontacji. Nie mylić z butą!
Mam wątpliwości. Stawiam sobie (i Wam) pytania.
Czy "nowa szkoła" pozwoli dzieciom mieć autorytety? Czy uznamy autorytet za formę manipulacji? Czy "nowa szkoła" nie wywoła frustracji, gdy okaże się, że nie jesteśmy równi i nie każdemu się po równo należy? 
Czy "nowa szkoła" nie wychowa egocentryków? Czy nauczy dzieci wspólnoty, lojalności wobec drugiego człowieka, czy pomoże budować relacje między równieśnikami? Czy ten brak podziałów na lepszych i gorszych ocenowo nie zostanie zastąpiony jeszcze większymi podziałami? Czy jeśli nie trzeba będzie się podporządkować grupie, programowi, zasadom, a każdy pójdzie swoją drogą, to nie podzieli się dzieci na samotne wyspy?
Czy "nowa szkoła", z której wyjdą kreatywni ludzie, nie dostarczy "mięsa armatniego" właścicielom wielkich korporacji lub po prostu tzw. prywaciarzom? Bo już teraz wykorzystuje się tych młodych-zdolnych bezlitośnie. Już teraz kradnie się ich genialne pomysły podczas bezpłatnych staży. Już teraz ich geniusz traktuje się jak tanią siłę napędową. Bo liczą się pieniądze i władza. Nie talent.
Czy "nowa szkoła" to zmieni? 

Zastanawiam się też, czy przypadkiem nie marzymy o szkołach jako czymś w rodzaju "hodowli geniuszy", które trochę by nas zwolniły z obowiązku wychowania DOBREGO człowieka. Których wybranie z automatu zagłuszyłoby wyrzuty sumienia, że nie poświęcamy dziecku dość czasu czy uwagi, zajęci pracą, swoimi sprawami, realizacją swoich marzeń i potrzeb. Mam nadzieję, że nie. Ale to nadzieja, nie pewność, niestety. Bo widziałam rodziców płacących niebotyczne sumy na elitarne placówki i posyłających czterolatki do psychoanalityków, kiedy "nie radzą sobie z sytuacją". Więc tak, mam nadzieję, że nie do takiego modelu dążymy.

J.J. chodzi do państwowego przedszkola. Od tego roku obowiązuje ich program, tzw. przygotowanie do szkoły. Mają zadania domowe, podsumowania osiągnięć (opisowe), szkolą pewne umiejętności, głównie odwagę odzywania się w grupie, opisywanie zjawisk, opowiadanie historii. Jest w grupie sprofilowanej teatralnie, więc często szykują przedstawienia, jeżdżą do teatrów. Mają mnóstwo zajęć empirycznych, jak robienie mydła czy szkolenie psów. Raz w tygodniu sami robią soki z owoców i warzyw, codziennie robią kanapki i nalewają zupę. Mają program o zdrowym odżywianiu. Za chwilę zaczynają kolejny - o emocjach. Panie właśnie kupiły rybkę, którą cała grupa ma obowiązek się opiekować. Ja takie programy lubię. Lubię zasady. Dyżurowanie. Jasne przekazy. Lubię nauczycieli, dla których przepisy to wskazówka, nie ciasne pokoje bez okien. Lubię pasjonatów i autorytety. 

Być może moje wątpliwości nigdy nie zostaną rozwiane, być może rozwieje je czas oraz efekty zachodzących zmian. Być może kolejne badania przyniosą nowe wnioski i zanim chłopcy skończą szkoły, pomysły na nie zmienią się jeszcze kilkakrotnie. Nie mogę tego wiedzieć. Wiem jednak na pewno, czego życzę swoim dzieciom na ich ścieżce edukacji: dobrych, porywających, fascynujących, wrażliwych nauczycieli. I takich będę dla nich szukać. 



czwartek, 23 października 2014

what's mum for

Uwielbiam jesień. Jej kolory, to światło, słońce między drzewami. Uwielbiam zapach jesieni. Szelest liści i jeszcze ciepłe deszcze. Ale nie cierpię tego, że kolejny raz rozpoczynam od połowy września maraton po lekarzach. Marzę o zwyczajnych spacerach, nie tych na umówioną wizytę. O spokojnej nocy, nie takiej przerywanej kaszlem czy rosnącą temperaturą. O leniwych porankach, nie takich przepełnionych niepewnością co do tego, jakie nowe objawy pojawią się u chłopaków. Czy będą to powiększone węzły chłonne za uchem, czy może bakteria w nosie. Po tych kilku tygodniach czuję, że opadam z sił i mam ochotę udusić każdego, kto pyta mnie o samopoczucie i zdrowie. Zwłaszcza, że i mnie w końcu dopadł jakiś wredny bakcyl. 
Ale potem widzę, że J.J. biega pod ogrodzie i zbiera liście do drewnianego wózka. Latanie po dworze wystarczy mu w tej chwili do szczęścia. I wiem, że siedziałby w domu, gdyby nie to, że pilnuję tych wizyt i leków, i poję go jak wściekła tym sokiem z buraków. I patrzę na Niedźwiadka, który drzemie spokojnie, nareszcie równo oddycha i nareszcie mogę uchylić okno w pokoju - a on tak bardzo lubi spać przy uchylonym. Więc warto było się szarpać przy inhalacjach i wszystko podgrzewać do temperatury pokojowej.
Jestem zmęczona. Jestem chora. Zdrowie chłopców nie jest na wieki. Nawet na tydzień nie jest. Bo u Niedźwiadka pojawiły się właśnie pierwsze objawy...  świnki :/ Ale przez ten ulotny moment ładuję swoje baterie. Muszę to robić szybko. Choć jeszcze się uczę robić to szybko. Zanim znowu szlag mnie trafi. Zanim zobaczę kolejne kiepskie wyniki badań. Muszę. Żeby móc tulić, śpiewać, łagodzić ból i zaczarowywać rzeczywistość. Bo po to przecież jestem. Ja-mama. Jak każda mama. 
Ostoja i opieka w zdrowiu i w chorobie. 



środa, 15 października 2014

love fair

Wiele się znowu mówi o równouprawnieniu. To jeden z tych tematów, po które politycy lubią sięgać tuż przed wyborami, żeby zaktywizować społeczeństwo i odpowiednio je poróżnić, jednocześnie niczego nie ryzykując. Bo - nie oszukujmy się - równouprawnienie to mrzonka. Nie jesteśmy równi. Różnimy się od siebie, jeden od drugiego i żaden przepis prawny, nawet najbardziej nowoczesny i liberalny tego nie zmieni. Trochę też zresztą przywykliśmy do tego, że przepisy sobie, a życie sobie, prawda? Na przykład taki obowiązek alimentacyjny. Wiecie, że po rozwodzie tylko 1 na 10 ojców go spełnia? A że tylko połowa ojców utrzymuje regularny kontakt z dziećmi z poprzednich związków? Mnie te statystyki przerażają. Bo to one dobitniej niż jakiekolwiek normy prawne ukazują pewien model myślenia: że dziecko to odpowiedzialność matki. A g**** prawda! Dziecko to dokładnie taka sama odpowiedzialność obojga rodziców.
Z oczywistych względów na początku rodzicielstwa to matka jest silniej związana z dzieckiem. Fizycznie i czasowo. Ale to wcale nie znaczy, że również emocjonalnie. Osobiście nie cierpię, jak ktoś mi próbuje wmówić, że ojciec kocha mniej, bo nie nosił pod sercem. Co to za argument? A rodzice adopcyjni? Oni też mniej kochają? A może właśnie bardziej? A rodzice, którzy skorzystali z pomocy surogatek? Czy naprawdę musimy się licytować w tej kwestii? Czy to czemukolwiek i komukolwiek służy?
A może chodzi o to, że to my-mamy na pewien czas (dłuższy lub krótszy) rezygnujemy z pracy i dochodów, z niezależności, i chcemy sobie tę "nierówność" zrekompensować miłością dziecka? Więc zagarniamy je dla siebie, a ojca mniej lub bardziej świadomie odsuwamy na dalszy plan. I tak ojciec staje się tym, który ma pieniądze, a matka - tą, która ma miłość. Ot, sprawiedliwość. Tadam!
Wiem, hiperbolizuję. 
Ale na pewno znacie takie modele rodziny. Może sami go w pewnym stopniu tworzycie. 
Ba! Mogłabym i ja taki model stworzyć, gdybym słuchała rad i uwag w stylu: - Daj mu spokój, jest zmęczony po pracy, niech odpocznie./ - A co? Sama nie możesz odebrać J.J.'a z przedszkola?/ - Jaki wspaniały tata, wziął synka na spacer.
Otóż, zupełnie normalny tata, moim zdaniem. Normalny, dobry tata.
Otóż, ja też jestem zmęczona po pracy i byciu z dziećmi jednocześnie, tata ma o tyle łatwiej, że ma te czynności rozdzielone.
Otóż, mogę odebrać J.J.'a, ale nie chcę! Tak, bezczelnie, z wyrachowania nie chcę. Bo to ICH rytuał, ICH czas, ojca i syna. ICH codzienne bycie razem. W drodze do przedszkola i z powrotem. Czas wyszarpany pracy, do której Pan Mąż musi chodzić, bo zarabia po prostu znacznie więcej niż ja. Jak w większości rodzin, które znam. 
I wiecie co? Wcale nie mam przekonania, że gdyby kobiety zarabiały tyle samo co mężczyźni lub więcej, ten model opieki nad dziećmi i brania urlopów jakoś szczególnie by się zmienił. To, że urlopy biorą matki, to już pewnego rodzaju tradycja. I nie wiem, czy taka zła. Zgodnie z prawem już teraz można ten urlop brać na zmianę, ale czy przypadkiem nie skutkuje to tym, że już nie tylko matka ryzykuje utratę pracy, ale też ojciec? Czy na pewno o tę równość nam chodzi? W tym ryzykowaniu? No, sorry, ale mamy kapitalizm i właśnie tak to wygląda.
Może jestem staromodna, a feministki chętnie by mnie zlinczowały, ale uważam, że tworząc rodzinę (a zakładamy, że zdecydowaliśmy się na to świadomie), należy myśleć o tym, co przynosi korzyści CAŁEJ rodzinie. Jeśli ojciec zarabia więcej, niech zarabia. Cieszmy się z tego RAZEM i nie unośmy honorem. Dajmy jemu szansę, by się z tego cieszył, by czuł, że zarabia te pieniądze dla siebie, dla rodziny, której jest częścią, aktywnym uczestnikiem, w której jest ważny, jako człowiek, nie portfel. Że jest kochany. Tak po prostu. Jeśli ma mniej czasu dla dziecka, nauczymy się i POMÓŻMY mu wykorzystywać w pełni ten czas, który ma. Ustępujmy pola. Wspierajmy.  
Jeśli możemy ułożyć dzień tak, by były w nim stałe punkty dla taty, zróbmy to. Niech odprowadza, niech całuje co rano, niech kąpie, niech czyta na dobranoc, niech robi kakao, niech koszą razem trawę albo grają w piłkę, niech idą razem na hulajnogę albo na lody, albo do kina. Zostawiajmy ich samych. Nie wtrącajmy się. Jeśli się spierają, nie bierzmy niczyjej strony. Niech sami rozwiążą konflikt. Niech pracują nad porozumieniem. Tak właśnie buduje się WIĘŹ (bo gdybam, że właśnie tego brakuje tam, gdzie zrywane są kontakty). Pytajmy tatę o plany przy dzieciach, planujmy głośno i RAZEM, niech dzieci wiedzą i czują, że tata bierze we wszystkim udział. Jeśli to możliwe, dzwońmy do siebie w ciągu dnia. Zachęcajmy dzieci, żeby dzwoniły do taty. Choćby po to, żeby powiedzieć, że właśnie widziały wiewiórkę, biegnącą po kablu. U nas praktyką są takie kilkuminutowe rozmowy na głośniku, w których uczestniczy też Niedźwiadek. Wtedy i Pan Mąż czuje, że trochę z nami pobył, choć na odległość, i chłopcy czują, że tata jest jednak blisko. Że mogą się z nim dzielić wszystkim na bieżąco.
Nie bójmy się powiedzieć: 'tata wyjaśni ci to lepiej', 'tata się na tym świetnie zna, pomoże ci'. Nie w formie wymówki, ale sygnału, że są takie sfery, w których tata jest niezastąpiony, niezbędny. Jeśli dziecko widzi, że jego tatę za coś podziwiamy, że zawsze go szanujemy, będzie się wobec niego zachowywać tak samo (oczywiście to musi działać w obie strony - to znaczy, że tata musi też za coś podziwiać i zawsze szanować mamę!).
Szturchajmy tatę, żeby odpowiadał na zaczepki dzieci, żeby reagował. Tłumaczmy, jeśli nie rozumie, co lub o czym mówią. Pokazujmy, gdzie co leży, nawet jeśli wiemy, że nie zapamięta. I zawsze, ale to zawsze, kiedy nasze dzieci zrobią coś fajnego/śmiesznego/dziwnego itepe wymieńmy z ich tatą TO spojrzenie. Wiecie, o którym spojrzeniu mówię, prawda?
  
Bo tata kocha tak samo jak mama. Nie ma w sobie ani grama miłości mniej. Ma tylko mniej czasu. A ten na szczęście można celebrować :)









poniedziałek, 13 października 2014

impalpable

Jak na poetkę przystało, jestem raczej racjonalistką ;) Pomimo tego, że troska o emocje czy szeroko pojęte życie wewnętrzne stanowi dla mnie sprawę kluczową, a spory zakres wiedzy matematycznej, fizycznej czy ekonomicznej pozostaje całkowicie poza możliwościami mojej percepcji, uważałam się zawsze za osobę twardo stąpającą po ziemi. W niektórych kwestiach - wręcz za naczelnego sceptyka. Głównie tych nienamacalnych. 

Dziś nie mogę już z ręką na sercu powiedzieć, że w coś nie wierzę lub uważam za niemożliwe. A ostatni tekst Miry kazał mi się zastanowić, dlaczego tak jest i kiedy to się zmieniło. Z pewnością miało na to wpływ pojawienie się dzieci oraz prawdziwe cuda, których zdarzyło mi się doświadczyć (pisałam o nich m. in. TU i TU), ale nie tylko.

***
Pamiętam, jak jedna z uczestniczek kursu psychoedukacji, w którym uczestniczyłam, opowiadała nam swój sen, który potem się sprawdził. Pomyślałam wtedy, że zmyśliła tę historię, żeby zwrócić na siebie uwagę grupy. Ponieważ była to dodatkowo osoba dość płaczliwa, układał mi się to w całość. 
Przez długi czas potrafiłam sobie również racjonalnie wytłumaczyć sny mojego ojczyma. Za każdym razem, kiedy widział w nich zdechłe ryby, w krótkim czasie umierał ktoś z rodziny lub znajomych. Myślałam: przypadek. Ludzie umierają, a ojczym często jeździ na ryby. Łatwo "podciągnąć" czyjąś śmierć pod sen, zbudowany z doświadczeń. 
Wydawało mi się to znacznie bardziej logiczne.
Do czasu, aż ryba przyśniła się mi.

***
Stałam w jeziorze, w jaskini. Obok mnie Pan Mąż. Nagle spomiędzy moich nóg wypłynęła ryba. Wystraszyłam się i zaczęłam wołać do męża: - Łap ją! Łap ją. To za wcześnie. Za wcześnie!
Zaraz po przebudzeniu opowiedziałam mężowi ten sen - dlatego, że jaskinia przypominała mi baseny, w których byliśmy na Węgrzech. Pewnie, gdybym tego nie zrobiła, nawet bym go nie zapamiętała, bo zwykle sny umykają mi od razu po otwarciu oczu.
Byłam wtedy w 12.-13. tygodniu ciąży z J.J.-em. Zdrowej, książkowo przebiegającej ciąży. Młody miał się urodzić w połowie maja, jako Byk.
Urodził się w marcu, jako Ryba. Sporo za wcześnie.

***
Także w ciąży z J.J.-em przyśnił mi się szpital. Leżałam na sali, której nie znałam (a byłam wcześniej w placówce, w której planowałam rodzić i wiedziałam, jak wyglądają tamtejsze pokoje), pielęgniarki nosiły mnie na rękach i myły w miednicy, a na łóżku obok leżała młodziutka dziewczyna, właściwie dziecko w ciąży. Żartowałam sobie wtedy, że ten sen to znak, że moja siostra (wówczas 13-letnia) powinna się zacząć zabezpieczać. Wyjaśniłam go sobie jako efekt obaw o nią. 
Kilka miesięcy później obudziłam się po cesarce w sali, która wyglądała jak tej pokój ze snu. W najdrobniejszych szczegółach. Pielęgniarki ponosiły mnie i myły, bo nie byłam w stanie się ruszać. A na łóżku obok umieszczono... 14-latkę po porodzie. 

***
Nigdy przedtem ani potem nie miałam podobnych doświadczeń. Wciąż nie wiem, jak je rozumieć. Czasami tłumaczę je sobie tak, że przyszły po to, by łatwiej mi było przetrwać ten najcięższy czas, pokonać traumę i spojrzeć na wszystko jako na coś, co i tak miało się wydarzyć. Ale nie wiem nawet, czy faktycznie w czymkolwiek mi to pomogło.
Na pewno jednak otworzyło mój umysł na więcej możliwości.

***
A Wy? 
Macie podobne doświadczenia?
Jak je interpretujecie?

Zdjęcia powyżej zrobiła Ola Gałązka podczas urodzin showroom'u. Dziękuję, Olu, uwielbiam je! 

czwartek, 9 października 2014

empathy

Kobiety są bardziej empatyczne. 
To dowiedzione naukowo. 
Możemy się wściekać na mężczyzn, że nas (ani ludzi w ogóle) nie rozumieją, nie domyślają się, co czujemy i nie wychodzą nam naprzeciw, ale prawda jest taka, że to zupełnie nie ich wina. Ich mózgi po prostu funkcjonują inaczej. Mają mniej połączeń nerwowych między półkulami (czyli w dużym uproszczeniu też między intuicją i analizą), mniej tzw. neuronów lustrzanych, które pomagają nam np. odczytywać intencje innych, a także więcej testosteronu - a im wyższy jego poziom, tym gorsza zdolność odczytywania cudzych emocji. 
Mimo wszystko empatii (oczywiście do pewnego stopnia) można się nauczyć. Psychologowie mówią nawet czasem o tzw. mięśniu empatii, który da się zwyczajnie (jak inne mięśnie) wyćwiczyć. Dla mnie - mamy dwóch chłopaków - to doskonała wiadomość. Ludzie empatyczni są mniej skłonni do konfliktów i potrafią je pokojowo rozwiązywać, nawiązują trwalsze przyjaźnie, głębsze związki, mają lepszy kontakt z dziećmi. Zalety posiadania tej umiejętności można mnożyć i mnożyć. 
Więc jak ją w dzieciach rozwijać?

Jak zawsze, zacząć od siebie. Pominę tu etap rozpoznawania i nazywania swoich emocji - załóżmy, że mamy to za sobą :) Chodzi o to, by rozpoznawać, nazywać i szanować uczucia dziecka. Szanować, czyli dać mu do nich prawo i brać je na poważnie. Jeśli jest smutne z powodu zgubionego ludzika czy małpki, niech będzie smutne, niech odżałuje. Jeśli jest wściekłe, bo czegoś mu zabroniliśmy, trudno - niech się wścieka, a potem uspokaja, np. licząc do 30 (u nas działa). Jeśli dziecko dostanie od nas sygnał, że nie negujemy żadnego z jego uczuć, także tych niełatwych, nie przymuszamy do ich tłumienia, a pomagamy się z nimi zmierzyć i dajemy mu czas - postąpi potem tak samo wobec innych. 

W sieci, w poradnikach, na kursach znajdziecie mnóstwo sposobów na ćwiczenie z dzieckiem, wszystkie dobre. Znajdziecie też wiele pomocnych książeczek. Ja powiem Wam, co działa u nas. Nie ma tego dużo :) Właściwie sprowadza się to do trzech zabaw, które stale praktykujemy (chociaż co ciekawe - tego, że można je uznać za trening empatii, dowiedziałam się dopiero niedawno :)).

1. Wyobraź sobie...
Po tę zabawę sięgam zwykle wtedy, kiedy J.J. zachowa się wobec kogoś nieładnie, jest niemiły lub wyrządzi komuś jakąś przykrość. Odwracam wtedy przysłowiowego kota ogonem i proszę J.J.'a, by wyobraził sobie sytuację, w której to ta osoba postępuje tak wobec niego. Potem pytam, co czuje. A potem pytam, czego by oczekiwał od tamtej osoby i co uważa, że powinien teraz zrobić. 
Zabawa ta przydaje się też podczas wybierania dla kogoś prezentu albo planowania niespodzianki. Wyobraź sobie, co mogłoby ucieszyć ciocię... Co ucieszyłoby ciebie? Co lubisz? A co lubi ciocia?
Przy okazji robi się z tego fajny trening dostrzegania różnic w upodobaniach i punktach widzenia.

2. Ale fajne...
Ta (autorska, ha!) zabawa również uczy zauważania różnic w postrzeganiu świata, ale nie tylko. To moja stała pomoc w sytuacjach kryzysowych. Kiedy J.J. nie potrafi się uspokoić, jest nerwowy, albo nie potrafi nazwać swoich uczuć, właśnie ta optymistyczna gra sprowadza go niejako na ziemię (jeśli zwykłe liczenie nie pomoże). Polega to na tym, że rozglądamy się wokół siebie i mówimy, co jest takie fajne. 
- Ale fajny kolor ma ten liść! 
- Ale fajny pies!
- Ale fajny obrazek!
itd.
Fajne może być cokolwiek. Przy okazji okazuje się, że WSZYSTKO jest na swój sposób fajne :)
Potem - już z pozytywnym nastawieniem - łatwiej porozmawiać o tym, co wcześniej zdenerwowało lub wystraszyło J.J.'a.

3. Co czuje drzewo?
Albo samochód, albo pociąg, albo kamień. Bawimy się w to bardzo często. Jeździmy smutnymi i wnerwionymi pociągami. Albo dowcipnymi, którym tylko żarty w tej ich mechanicznej głowie. Mijamy roześmiane drzewa. Mijamy też płaczące drzewa, które chciałyby być samochodami, chociaż wiadomo, że nie mogą. Zbieramy spokojne szare kamyki i czerwone, które chcą się przytulać. J.J. sam tę zabawę inicjuje, przypisuje przedmiotom emocje, ale znacznie bardziej, najbardziej lubi przypisywać im historie, które te emocje wyjaśniają. A są to niestworzone opowieści, mówię Wam. 

Spróbujcie!
Opowiedzcie mi też o Waszych metodach.

Jeszcze ciekawostka: jednym z objawów empatii jest automatyczne ziewanie w odpowiedzi na czyjeś ziewanie, więc jeśli Wasze dziecko tak właśnie reaguje, to znaczy, że jesteście na dobrej drodze :)

środa, 8 października 2014

shop aw14

Nuda i plagiat - tak można podsumować sezon jesień-zima 2014 w sieciówkach. Nawet niedźwiedzie motywy zaczynają mi się powoli odbijać czkawką. Serio? Tak słabo płacą projektantom w Zarze czy innym KappAhl'u, że nie mają nawet ochoty silić na coś oryginalnego? Uwielbiam tę indiańskość, dzikość, zew natury, który wraca co roku, te wszystkie ceglane odcienie, czerwienie, żółcie, brązy i granaty. Uwielbiam to, że znowu "black is the new black". Ale zdecydowanie brakuje mi w tym sieciowym designie polotu. Ja wiem, rozumiem, że to ma być "dla wszystkich", nie szokować, tylko celować w sam środek upodobań, ale skąd się bierze założenie, że ten środek jest tak strasznie odtwórczy? Czy masowość naprawdę musi od razu odznaczać bylejakość i jednolitość? Nie macie wrażenia, że ktoś nas-konsumentów tutaj jednak nie szanuje? W modzie masowej robi się dokładnie to samo, co w mediach masowych i masowym designie. Traktuje się nas jak stado bez gustu i zdania. Nic dziwnego, że tęsknimy za indywidualizmem, wolimy kanały tematyczne i telewizję internetową, że kupujemy od projektantów, zamawiamy rzeczy niepowtarzalne. Realizujemy swoje potrzeby estetyczne, a coraz częściej także moralne (wiecie: ekologia, fair trade, prawa człowieka). I świetnie! 
Ale żeby nie wylać dziecka z kąpielą, zrobiłam jak co sezon standardowy przegląd oferty sieciówek. Bo chociaż z roku na rok perełek jest coraz mniej, kilka się jednak zawsze znajdzie :) 

 
Co mnie urzekło? (bo przegląd jest oczywiście subiektywny!)

poniedziałek, 6 października 2014

now

Dziś większość z nas doświadcza zadumy i smutku, niepokoju - tych emocji, które uczą nas od nowa doceniać. Szkoda, że tylko dziś. Dobrze, że w ogóle. Przystajemy, rozglądamy się wokół siebie, liczymy swoje błogosławieństwa. Dziś herbata smakuje mocniej, pospieszny pocałunek przed pracą staje się czulszy, a klocki, rozrzucone po podłodze, nagle nie denerwują. Dziś. Teraz. 
Przez moment wydaje nam się, że wiemy, o co chodzi w tym życiu.
Ale wiecie co? Nikt z nas nie wie, o co chodzi w życiu i nikt nie może tego wiedzieć. Na większość pytań nigdy nie poznamy odpowiedzi. Nawet samych siebie do końca nie poznamy.
Możemy się jednak dowiedzieć, o co NAM chodzi, możemy odkryć, co sprawia NAM szczęście i spróbować to złapać. Mamy prawo biec, jeśli wiemy dokąd i PO CO, jeśli mamy w tym swój własny SENS, jeśli go czujemy. Bo ten bieg to także nasze TERAZ. Kiedy mamy siłę, zapał, dość energii i dość wiary w plany, w marzenia, w siebie. Bylebyśmy nie żyli jutrem albo wczoraj. Możemy biec, jeśli mamy limit dystansu na DZIŚ i wiemy, że ani kroku dalej. Jeśli łapiemy oddech, smak herbaty, czułość pocałunku, tkliwość do dzieci. Bo na to wszystko jest miejsce. Znajdujemy je. Bo czas nie jest naszym wrogiem. Jest prezentem. 
Należy go przyjąć i podziękować.
Dziś uczy nas, że są ludzie, którzy nie mają już czasu, którym więcej nie było dane, pomimo siły, energii i marzeń. A mimo wszystko to, co dostali, potrafili pięknie wykorzystać. Dziś uczy nas, że radości z małych oddechów, zapachu morza, przytuleń, bycia RAZEM - że to nie są banały. Że nasze życie wieczne, to ten cały ogrom miłości, który po sobie zostawiamy. Dzieciom, i ich dzieciom, i ich dzieciom. To zostaje. 
Więc możemy sobie TERAZ biec, jeśli wiemy na pewno po co i dokąd. Możemy się zatrzymać, jeśli tego właśnie TERAZ potrzebujemy. Możemy cokolwiek. Możemy wszystko. Ale jedno MUSIMY, jeśli chcemy żyć. Jedno jednak MUSIMY.
Kochać. 
TERAZ.