poniedziałek, 27 października 2014

doubts

Miałam w życiu ogromne szczęście do szkół i nauczycieli. Nie pamiętam ani nudnego wkuwania, ani nieciekawych zajęć. Oczywiście nie wszystkie przedmioty mnie interesowały, to normalne, ale nawet fizyka czy chemia, za którymi nie przepadałam, prowadzone były z pasją, a spory odsetek zajęć stanowiły doświadczenia. Na zajęciach z geologii dostawaliśmy do ręki kawałki niezwykłych skał, na "odpytkach" z mapy zamykaliśmy oczy i wyobrażaliśmy sobie świat, na lekcji historii słuchaliśmy opowieści o prezerwatywach starożytnych Egipcjan, na biologii krzyżowaliśmy mamę z sąsiadem i gdybaliśmy jaki kolor oczu mogłoby mieć nasze przyrodnie rodzeństwo, mój zeszyt do matematyki wypełniały szarady i zabawne powiedzonka profesora. Do dziś pamiętam, że kto ma punkt widzenia, ten z całą pewnością ma promień inteligencji równy zero ;) A jak dobrze poszperam w notatkach, to znajdę wzór i jednocześnie dowód na istnienie półprawdy :D Omawianie kolejnych epok na języku polskim zaczynaliśmy od przeglądania albumów ze sztuką z tego okresu i rozmów o wyrażanych w tych dziełach emocjach, o poruszanych problemach. Nikt nas nie uczył "na sucho", lektury nie były nudne, bo nie mogły być. Na sprawdzianach z lektur dostawaliśmy tak niesztampowe pytania (ile zębów miała Telimena? wiecie?), że prędzej czy później stawało się jasne, że trzeba te książki czytać wnikliwie i z miłością.
Chodziłam do zwyczajnych, państwowych szkół. Program był dużo obszerniejszy niż teraz, listy obowiązków dłuższe, papierologii nie mniej, a jednak można było. Nauczycielom się chciało i nie czuli się ograniczeni. Bądźmy szczerzy - to wygoda: czuć się ograniczonym. Program mówi tylko CO ma być przekazane, nie JAK. JAK zależy i zawsze zależało od nauczyciela, jednostki. Można spróbować kogoś zmusić do jakości odpowiednimi przepisami, ale nawet najmądrzejsze przepisy nie nauczą nikogo empatii i otwartości na potrzeby dzieciaków, bycia pomysłowym. To trzeba mieć w sobie. 
Oczywiście, że czasy się zmieniają i wraz z nimi zmieniają się również potrzeby edukacyjne, szkoła będzie się więc zmieniać w sposób naturalny. Oczywiście, że jestem zwolenniczką takich naturalnych zmian, które są odpowiedzią na potrzeby dzieci. Ale faktyczne potrzeby, nie wyimaginowane przez nas-dorosłych. Podoba mi się idea sal bez ławek. Zwiększenia liczby doświadczeń empirycznych, wycieczek, namacalności wiedzy. Podoba mi się wizja małych grup, skupienia na jednostce, pewnego spersonalizowania programów. Podoba mi się, ale nie wiem, jak to zadziała. Nie jestem, nie każdy rodzic zresztą jest pedagogiem czy neurobiologiem, nie każdy jest psychologiem, nie każdy jest też błyskotliwy. Możemy pytać, poznawać, dowiadywać się różnych rzeczy z tych dziedzin, ale nie zdobędziemy przez to zawodowych kompetencji, a wycinek wiedzy, który do nas dotrze, wciąż pozostanie wycinkiem, nie całokształtem. W dodatku jego prawdziwość będzie miała zawsze termin ważności. Będzie na teraz, nie na wieki. Właśnie dlatego, że czasy się zmieniają, ale też dlatego, że o efektach wprowadzanych zmian, możemy zacząć rozmawiać za 20 czy 30 lat, kiedy nasze dzieci zostaną skonfrontowane z rynkiem pracy czy decyzjami o założeniu własnej rodziny, z radzeniem sobie w społeczeństwie. Póki co jesteśmy niejako "skazani" na ufanie profesjonalistom. Mam przekonanie, że najrozsądniej jest jednak stosować w tym przypadku zasadę ograniczonego zaufania. Po prostu sprawdzać, czy coś działa, czy przynosi korzyść naszym dzieciom. Na bieżąco próbować, testować, nie przymuszać. 
Chcemy dziś uznać, że każde dziecko jest zdolne, ma jakiś talent, który warto i należy pielęgnować, zauważyć. Chcemy, by było traktowane indywidualnie, by pozwalano mu na kreatywność, realizację swoich pomysłów. Brzmi to pięknie. Ale gdzie jest granica? Gdzie kończy się czyjaś nieskrępowana wolność? Czy na przykład fakt, że mój syn jest sową, a nie skowronkiem, nie oznacza, że specjalnie dla niego zajęcia powinny się zaczynać np. o 12, bo o 8 jego mózg nie funkcjonuje w pełni? Czy powinno się utworzyć grupę z takich sów? A co jeśli każdy w niej będzie miał inne zainteresowania? Co jeśli pomysły jednego dziecka zaczynają godzić w potrzeby innego? Kiedy ten szlaban postawić? I czy za chwilę znowu nie zostanie to uznane za przemoc? Skoro niemalże za przemoc uznaje się już oceny.
Dlaczego tak się boimy tych ocen?
Świat nie jest od nich wolny. My nie jesteśmy od nich wolni. Mamy swoje poglądy. Kategoryzujemy rzeczywistość. Nakładamy na wszystko jakieś siatki pojęć. To, że nie będzie dzienniczków z trójami, nie zmieni faktu, że nauczyciel będzie sobie COŚ myślał o naszym dziecku, że będzie miał jakąś OPINIĘ na jego temat, i inne dzieci będą ją miały. To przecież też jest ocena. Możemy zastąpić cyfry opisami. To już się stało. Funkcjonuje. Ale to nadal kategoryzacja. Tylko mniej wprost.
Nasze dzieci prędzej czy później będą musiały się zmierzyć z ocenami. Bo będą ich oceniać inni ludzie. Będzie ich oceniał rynek pracy. Pracodawca albo konkurencja, albo klient. Bo miejsc na studiach będzie zawsze mniej niż chętnych, a nie każdego będzie stać na prywatne. Bo wymarzonych stanowisk też nie będzie za wiele. Bo nie każdy ma talent i predyspozycje do prowadzenia własnej firmy i pomimo naszych najszerszych chęci i motywacji, nasze dziecko akurat może ich nie mieć. Bo studia ktoś jednak musi kończyć. Bo potrzebni są fachowcy i osoby, które coś tworzą, produkują, a nie tylko oferują usługi, w których doświadczenie jest ważniejsze niż wiedza i ten właśnie fach w rękach.
Zastanawiam się nie tylko nad tym, czy uda się wykształcić w dzieciach umiejętność konfrontacji. Nie mylić z butą!
Mam wątpliwości. Stawiam sobie (i Wam) pytania.
Czy "nowa szkoła" pozwoli dzieciom mieć autorytety? Czy uznamy autorytet za formę manipulacji? Czy "nowa szkoła" nie wywoła frustracji, gdy okaże się, że nie jesteśmy równi i nie każdemu się po równo należy? 
Czy "nowa szkoła" nie wychowa egocentryków? Czy nauczy dzieci wspólnoty, lojalności wobec drugiego człowieka, czy pomoże budować relacje między równieśnikami? Czy ten brak podziałów na lepszych i gorszych ocenowo nie zostanie zastąpiony jeszcze większymi podziałami? Czy jeśli nie trzeba będzie się podporządkować grupie, programowi, zasadom, a każdy pójdzie swoją drogą, to nie podzieli się dzieci na samotne wyspy?
Czy "nowa szkoła", z której wyjdą kreatywni ludzie, nie dostarczy "mięsa armatniego" właścicielom wielkich korporacji lub po prostu tzw. prywaciarzom? Bo już teraz wykorzystuje się tych młodych-zdolnych bezlitośnie. Już teraz kradnie się ich genialne pomysły podczas bezpłatnych staży. Już teraz ich geniusz traktuje się jak tanią siłę napędową. Bo liczą się pieniądze i władza. Nie talent.
Czy "nowa szkoła" to zmieni? 

Zastanawiam się też, czy przypadkiem nie marzymy o szkołach jako czymś w rodzaju "hodowli geniuszy", które trochę by nas zwolniły z obowiązku wychowania DOBREGO człowieka. Których wybranie z automatu zagłuszyłoby wyrzuty sumienia, że nie poświęcamy dziecku dość czasu czy uwagi, zajęci pracą, swoimi sprawami, realizacją swoich marzeń i potrzeb. Mam nadzieję, że nie. Ale to nadzieja, nie pewność, niestety. Bo widziałam rodziców płacących niebotyczne sumy na elitarne placówki i posyłających czterolatki do psychoanalityków, kiedy "nie radzą sobie z sytuacją". Więc tak, mam nadzieję, że nie do takiego modelu dążymy.

J.J. chodzi do państwowego przedszkola. Od tego roku obowiązuje ich program, tzw. przygotowanie do szkoły. Mają zadania domowe, podsumowania osiągnięć (opisowe), szkolą pewne umiejętności, głównie odwagę odzywania się w grupie, opisywanie zjawisk, opowiadanie historii. Jest w grupie sprofilowanej teatralnie, więc często szykują przedstawienia, jeżdżą do teatrów. Mają mnóstwo zajęć empirycznych, jak robienie mydła czy szkolenie psów. Raz w tygodniu sami robią soki z owoców i warzyw, codziennie robią kanapki i nalewają zupę. Mają program o zdrowym odżywianiu. Za chwilę zaczynają kolejny - o emocjach. Panie właśnie kupiły rybkę, którą cała grupa ma obowiązek się opiekować. Ja takie programy lubię. Lubię zasady. Dyżurowanie. Jasne przekazy. Lubię nauczycieli, dla których przepisy to wskazówka, nie ciasne pokoje bez okien. Lubię pasjonatów i autorytety. 

Być może moje wątpliwości nigdy nie zostaną rozwiane, być może rozwieje je czas oraz efekty zachodzących zmian. Być może kolejne badania przyniosą nowe wnioski i zanim chłopcy skończą szkoły, pomysły na nie zmienią się jeszcze kilkakrotnie. Nie mogę tego wiedzieć. Wiem jednak na pewno, czego życzę swoim dzieciom na ich ścieżce edukacji: dobrych, porywających, fascynujących, wrażliwych nauczycieli. I takich będę dla nich szukać. 





8 komentarzy:

  1. Zadałaś milion pytań w tym poście, aż się pogubiłam. To chyba dlatego, że mam dziś jakąś dziurę intelektualną i nie mogę się skupić :D. Zapadło mi w pamięć ta spekulacja o wychowaniu egocentryków. Wydaje mi się, że to my rodzice możemy wychować tak dziecko, a nie placówka do której to dziecko poślemy. Jasne, że nauczyciel dużo czasu spędza z dzieckiem, ale kurcze to rodzic to dziecko kształtuje, wydaje mi się nie możliwe że jeśli wpajasz swojemu dziecku empatię, i nie tylko wpajasz, ale ona jest naturalnym zachowaniem w domu. Rodzina zauważa potrzeby wszystkich jej członków, a relacje budowane są z szacunkiem, miłością i zaufaniem to szkoła nie zmieni dziecka w egoistę skupionego na sobie. Teraz nauczyciel nie ma czasu żeby poświęcić czas jednostce, jeśli szkoła zmieniłaby się na taką która wspiera jednostkę to co nagle dziecku poprzewraca się w głowie bo dostał uwagę na którą w zasadzie zasługuje i która mu się de facto należy? No nie wiem. I jeszcze została mi w głowie ta hodowla geniuszy. Ciężko odpowiadać za całe pokolenie dzisiejszych rodziców, ale jak patrzę na grono moich dalszych i bliższych znajomych, to widzę, że Ci którzy w jakiś sposób są zaniepokojeni wyglądem dzisiejszej szkoły, kwestionują jej zasady i umyślnie lub nie nawiązują do tego pojęcia "nowej szkoły", czy szukają alternatywnych rozwiązań dla obecnej szkoły to są rodzice, którzy biorą odpowiedzialność rękami i nogami za swoje dzieci. Nie spychają ciężaru wychowania na innych(w tym placówkę), a robią wszystko by w tej edukacji jak najmocniej uczestniczyć i mieć ją pod kontrolą. Wydaje mi się, że tak wyglądają zwolennicy tych zmian w systemie, to rodzice którzy chcą jak najbardziej wspierać edukację swoich dzieci i nie chcą żeby ten trud który wkładają w codzienne wychowanie poszedł na marne. Jakaś taka chaotyczna ta moja wypowiedź, wybacz :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Te milion pytań wybrzmiewa mi w głowie po prostu. W sumie ten post trochę mi dopiero myśli/wątpliwości uporządkował.
      Zgadzam się, co do wpływu rodziców, ale widzę wokół siebie wiele rodzin dzieciocentrycznych, dla których właśnie grupa byłaby rodzajem socjalizacji. To, o czym piszesz, o dbaniu o potrzeby wszystkich członków, jest trochę ideałem. Na pewno działa w rodzinach dużych lub wielopokoleniowych. Ja mieszkam z daleka od swojej rodziny, rodzina męża, choć mieszka blisko, nie uczestniczy jakoś intensywnie w naszym życiu, a na pewno nie ma wpływu na chłopców. Zabawy z kuzynostwem są rzadkie i nie uczą społecznictwa. Siłą rzeczy dzieci w każdej komórce rodzinnej czują się pępkami świata. Poczucie, że są jednymi w wielu równych osób, że nie są najważniejsi, mocniej do nich dociera w przedszkolu/szkole. Nie chodzi o to, że tej uwagi będzie tyle, że się dzieciom w głowie poprzewraca. Nauczycieli musiałoby być niewiele mniej niż dzieci :) Chodzi o to, że nie wiem, czy indywidualny tok nie doprowadzi do osłabienia więzi z rówieśnikami i osłabienia praktyki tej wyuczonej w domu empatii. Piszę to, jako osoba, która miała indywidualny tok nauczania. Mnie osobiście bardzo to utrudniało powyższe i z perspektywy czasu trochę żałuje, że nie uczyłam się "normalnie", jak większość. Trochę. Bo plusy oczywiście też były.
      Co do tej hodowli. Masz rację, że o szkole dyskutują zatroskani, zaangażowani rodzice. Im zależy na tym, by zmiany weszły do placówek państwowych. Pisząc o tym modelu, miałam na myśli tę grupę, która nie dyskutuje, tylko pokrótce płaci i wymaga. Tacy rodzice często nie interesują się tym, czego dokładnie uczy się ich dziecko. Ich interesuje renoma szkoły, modne hasła i szpan. To oni potem szczycą się tym, że ich dzieci chodzą właśnie do takiej "nowej szkoły" i nawet sobie nie życzą, by zmieniały się szkoły państwowe, bo różnice w wykształceniu łechcą ich dumę. Problem w tym, że mamy zakompleksione społeczeństwo i mnóstwo mam, które wierzą, że walcząc o zmiany, walczą właśnie o dostanie się dzieci do tej grupy "wybrańców", tych "lepszych". Mnie się ta motywacja nie podoba. Nie uważam, że jest to model rodzica godny naśladowania.

      Usuń
    2. Myślisz, że dbanie o potrzeby wszystkich członków w rodzinie to ideał? Nie rozumiem czemu ma działać w rodzinie wielopokoleniowej lepiej niż w rodzinie 2+2 lub 2+1? Wg mnie to kwestia znajomości samego siebie i własnych ograniczeń. Tzn. w naszej rodzinie staramy się aby potrzeby każdego członka były zaspokajane, wiadomo że nie jest tak że zawsze każdy jest zadowolony. Ale jednak wydaje mi się, że to funkcjonuje. A przynajmniej mamy to na uwadze. I myślę, że jeśli rodzice dbają o swoje potrzeby i nie spychają ich na później, np ja wiem że po trzech dniach koncertów mojego męża, kiedy jestem sama z synem przez ten czas, potrzeba mi odpoczynku od niego i od domu. Mąż wraca, ja mam czas na odpoczynek poza domem, albo oddajemy młodego na dzień do dziadków. Mogę spokojnie wypić kawę, wyjść na zakupy, odpoczywam, po to żeby zatęsknić, żeby spuścić parę z całego weekendu, mieć siły znowu być cierpliwym rodzicem. Więc jeśli rodzice dbają o swoje potrzeby, przynajmniej podobnie jak o potrzeby dziecka to ono nie będzie wychowywane w poczuciu że jest pępkiem świata.
      A jakoś tak płynnie przeszłaś od zaspokajania potrzeb do socjalizacji. Myślisz , że dziecku niezbędna jest klasa 30-osobowa do poprawnej socjalizacji? Myślę, że dziecko może się socjalizować tak samo dobrze będąc edukowane w domu, jak przebywając w zwykłej szkole.
      A co do tego szpanu rodzicielskiego. To jasne, masz rację, że są tacy rodzice których mało interesuje sama edukacja, chodzi o to by ich dziecko było lepsze od innych. Jednak tacy rodzice są obecni tak samo w starym systemie, jak i będą w nowym. Nie wiem czemu mam sugerować się nimi, szukając najlepszej drogi edukacyjnej dla mojego dziecka. Nie da rady zbawić całego świata, nie da rady zrobić tak żeby system był idealny dla każdego, żeby każdy był zadowolony, a nikt nie poniósł krzywdy.

      Usuń
    3. Co do pierwszej kwestii. To jest wykonalne, ale rzadkie. Dotyczy naprawdę garstki osób, które - tak jak piszesz - znają siebie, swoje potrzeby, swoje ograniczenia. Starają się dbać o wszystkich członków tak samo. Niestety typowy model rodziny wygląda inaczej. Zwłaszcza rodziny, która nie ma do dyspozycji dziadków (Wy macie i już to sporo ułatwia). Wtedy mama jest z dzieckiem non stop, a ojciec prowadzi oddzielne życie poza domem i nie ma mowy o równości członków. Ale ten post jest nie o tym. To osobny temat. Wiadomo, że można sobie wszystko wypracować.
      Co do socjalizacji - wiem, że 30 osób to za dużo, obserwuję, że optimum to 8-10, chociaż to moja ocena, nie profesjonalne wnioski. Myślę, że do socjalizacji potrzebna jest grupa rówieśników, z którą będzie można zbudować wspólnotę. Jeśli dziecko jest uczone w domu, ale po lekcjach rodzice zapewniają mu kontakt z taką grupą, to ok. Jeśli jednak dziecko będzie uczone indywidualnie, a potem będzie spędzało czas przed komputerem (a już teraz w wielu domach tak wyglądają godziny "po lekcjach"), to nie widzę możliwości nauczenia się funkcjonowania w społeczeństwie. Bo jak? Kiedy?
      No, i ten szpan. To nie jest wina nowej szkoły, absolutnie. Ale poniekąd to, że są różnice w sposobie edukacji, że nie ma jednej ścieżki daje możliwość budowania takich schematów. Ale masz rację - nie da się stworzyć systemu idealnego i zbawić świata.

      Usuń
  2. No ja swoje szkolne 3 grosze..
    Ja swojej szkoly nie lubilam. Nigdy nie mialam motywacji,zeby sie uczyc i skonczylam zarowno podstawowke jak i liceum z latka : zdolna ale leniwa.. Wielu moim nauczycielom sie nie chcialo i niewielu pamietam po latach. Tych dobrych na palcach jednej reki by policzyc.
    Za to bylam bardzo spokojna kiedy przyszedl czas mojej starszej corki. Uwielbiala przedszkole, byla bardzo ambitna i kochala nauke..
    Nie przewidzialysmy jednego... Moje dziecko jest bardzo ruchliwe ,usiedziec w lawce przez 45 minut to byl koszmar. Ilosc uwag w dzienniczku rosla z dnia na dzien : Julia macha noga pod lawka, Julia dotyka piornik etc... Musialam w koncu isc po zaswiadczenia do psychologa ,zeby moje dziecko moglo machac noga pod lawka.. 4 rok swojej edukacji zaczela w Anglii i pokochale te szkole od pierwszej godziny. Mogla sie ruszac ! Po latach roznych szkol mam swoje bardzo wyrobione zdanie
    Prace domowe - tak . Nie dwadziescie zadan z matematyki jakie Julia przynosila ze szkoly w pierwszej klasie polskiej szkoly , ale te raz w tygodniu , albo te bez limitu czasowego ( np caly semest na napisanie na jakis temat lub wyszukanie wiadomosci)
    W tutejszych szkolach dzieci nie umieja wszytskiego o wszytskim. Ucza sie np tylko kilku wybranych tematow z historii ,ale za to ucza sie ich wszytskimi mozliwymi zmyslami. Sporo z tego bylo praca domowa.
    Oceny - ja jestem za . dzieci uwielbiaja te male naklejeczki ze szkoly, czy usmiechniete buzki w zeszytach . Moje dzieci to motywuje szalenie. Krotka informacja ,ze " well done" wystarczy. Ocena opisowa jest dla mnie. Ciesze sie,ze mam wglad w szczegoly bo sama cyfra czy litera mi nic nie mowi.
    Jedno jest pewne . Szkola to ludzie. Szkola to nauczyciele i to ich powinnismy motywowac w pierwszej kolejnosci. Dobry nauczyciel poradzi sobie z klasa 30 osobowa. Dobry nauczyciel zainspiruje ,podpowie. Na szczescie sa tacy Zdarzylo mi sie ,ze w ciagu nauki mojego dziecka zmienil sie dyrektor w szkoly : Jeden ze szkoly ktora lubilam zrobil szkole ktora znienawidzilam i z ktorej przenioslam syna jak tylko moglam ( mimo nowych budynkow, ipadow na lekcji zabraklo zyczliwosci i zrozumienia) Drugi zmiebil szkole,ktora mialysmy z musu na szkole z ktora dalo sie zalatwic wszytsko. Bo dostep rodzica do szkoly tez jest bardzo wazny.

    polska akcja ratujmy maluchy wydawala mi sie smieszna z perspektywy rodzica ,ktory wysyla dziecko do szkoly po 4 urodzinach . Akcja powinna byc inna. Przystosujmy szkoly, i wspierajmy nauczycieli w ich zadaniach. Indywidaualne podejscie ? Wiele dzieci chce byc traktowane tak samo jak rowiesnicy. Nie zapominajmy o obowiazku ktory mamy my rodzice. My uczmy je dodatkowych pojec, rozszerzajmy wiedze,ktora lubi wyjatkowo.
    bardzo wiele glosow slysze na nie dla ocen, dla prac domowych, dla odpowiedzialnosci ... Szkoda,bo bardzo czesto rodzice nie umieja zaoferowac nic w zamian.




    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też uważam, że dzieci powinny móc się kręcić, ruszać itp. Tę aktywność można zresztą fajnie wykorzystać.
      Podoba mi się uczenie wszystkimi zmysłami. Napisz więcej o tym, jeśli znajdziesz chwilkę.
      "Well done" brzmi świetnie. Tak, wyobrażam to sobie: "dobra robota" - to byłoby motywujące :) Ocena opisowa jest dla rodzica, masz rację. Dlatego się obruszyłam, kiedy ostatnio pani w przedszkolu przekazała ją mojemu mężowi ustnie przy J.J.'u. Na 15 pochwał wyłapał 4 uwagi i się popłakał! Do takich sytuacji nie powinno dochodzić. Z drugiej strony te uwagi zmobilizowały go do przyjęcia od nas wiedzy, na którą się dotąd blokował. Przez ponad rok uczyliśmy go właściwego zakładania butów, ale nie chciał nawet słuchać i buntował się na wszelkie próby tłumaczenia. Jak pani powiedziała, że wciąż myli prawy z lewym, to w końcu posłuchał i nauczył się tego w 5 minut. Swoją drogą na mnie także bardziej stymulująco działały "nagany" niż "pochwały" - od razu chciałam udowodnić, że ktoś nie ma racji ;) Bardzo nie chcę, żeby to NIE dla ocen, prac domowych i programu z konkretnymi rzeczami do nauki obróciło się w brak odpowiedzialności. Uważam, że to właśnie zależy od nas - rodziców, i że to my musimy się przede wszystkim troszczyć o rozwój dziecka. Bycie traktowanym tak samo jak rówieśnicy także jest ważne, bo właśnie - moim zdaniem - buduje wspólnotę. Mnie tej wspólnotowości strasznie brakuje w tych nowych wizjach szkoły.

      Usuń
  3. Wlasnie tak na szybko mi sie przypomnialo co moja 16 letnia corka powiedziala o plusie szkoly ( dyskutowalysmy na temat homeschooling) . Ja mowilam ze wiele dzieci uczonych w domu spotyka sie czesto z rowiesnikami. Ona na.to,ze nic tak nie uczy kontaktow miedzyludzkich niz spedzanie czasu z ludzmi przypadkowymi ,z takimi z ktorymi cie nic nie laczy i z takimi ktorych wrecz nie lubisz.. I budowanie wspolnoty razem z nimi.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale miałaś szczęście! U mnie chyba jedynie w gimnazjum nauczyciele rzeczywiście byli pasjonatami - tak bardziej całościowo patrząc, bo liceum to poniekąd porażka - w większości wkuwanie, wiedza, którą chyba najszybciej zapomniałam... To prawda - pasja jest szalenie istotna, pokazuje dziecku, że kocha się to, co się robi, że to jest ciekawe, a tylko tak można zapalić płomień...

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za Wasze opinie :)