Tym razem będę generalizować, stosować hiperbole i zakrzywiać zwierciadło. Będę stawiać pytania z pozoru retoryczne, ale tak naprawdę takie, na które sama nie znam odpowiedzi. A chciałabym. Ale prawda jest taka, że tak samo jak mężczyźni nie rozumieją nas-kobiet, tak i my nie rozumiemy ich, chociaż jako istoty z natury bardziej empatyczne mamy wrażenie, że radzimy sobie z komunikacją lepiej niż oni. Niby tak. Ale nie. Poza tym owo wrażenie bywa szkodliwe przede wszystkim dla nas samych. Bo porywamy się na czytanie w męskich myślach, nadskakujemy i stajemy na rzęsach, żeby sprostać kolejnym wyzwaniom. Bardzo często zresztą zupełnie wyimaginowanym, zbudowanym z przekonań, nawyków, przekazu medialnego itp. Tylko po co?
To, że w każdym związku międzyludzkim najważniejsza jest równowaga, brzmi jak truizm. Sęk w tym, że jeśli się chociaż przez moment zastanowimy, ciężko nam będzie wskazać choćby jeden związek, w którym ta równowaga faktycznie zachodzi. A jeśli nawet, z pewnością nie będzie to nasz związek. Niezależnie od tego, na jakim jesteśmy etapie, któraś ze stron zawsze więcej bierze, a któraś więcej daje. Bajer polega więc na tym, żeby się w miarę sprawiedliwie stronami zamieniać. Taaaaa. Marzenie ściętej głowy, prawda?
Bo najczęściej scenariusz jest taki: a) jeśli więcej daje facet, kobieta się w końcu nudzi, czuje zaszczuta lub przestaje się partnerem interesować i odchodzi lub b) jeśli więcej daje kobieta, facet... chce coraz więcej. Ano tak.
Jesteśmy wychowywane do opiekowania się, usługiwania, bycia strażniczkami, wojowniczkami, a jednocześnie tymi, które ustępują. Feminizm i równouprawnienie to piękne hasła, ale za drzwiami domów stajemy się takie jak nasze mamy i babcie. Odruchowo. Chcemy uszczęśliwić faceta, którego kochamy (a ponieważ kochamy, jego szczęście staje się ważniejsze niż nasze), a potem też utrzymać rodzinę razem. Kiedy mamy dzieci - to właśnie jest nasz priorytet: rodzina. W tym nasza siła i... słabość. Słabość, bo dla dobra rodziny jesteśmy gotowe na poświęcenia, w tym poświęcanie siebie. Faceci tego nie robią. Udają, że tak robią. Oszukują siebie i trochę nas, ale de facto nie poświęcają niczego. Że więcej pracują? Ich wybór i - bądźmy szczerzy - w zdecydowanej większości robią to tylko i wyłącznie dla siebie. Ręka do góry: która z nas wolałaby, żeby mąż pracował mniej, choćby przez to jakaś wycieczka miała się odsunąć w czasie, a starym samochodem trzeba by pojeździć rok dłużej? Widzę cały las rąk :)
Że nie mają czasu na wypady z kolegami? Serio? Nie mają? Przez nas? Już z grzeczności nie będę wspominać o tym, że my-ich żony i dzieci nie wzięliśmy się znikąd i tylko po to, by im plany piwno-meczowe pokrzyżować. Jak facet chce wyjść z kumplami, to wychodzi. Szczytem kurtuazji jest poinformowanie nas o tym. Jak my chcemy wyjść, z automatu jesteśmy wyrodnymi matkami. A nawet jeśli nie jesteśmy, to nasze wybycie i tak wymaga zastosowania zaawansowanych rozwiązań taktyczno-strategicznych.
Że nie ma czasu na swoje pasje? Patrz wyżej!
Więc na czym polega to męskie poświęcenie? Kto mi powie? Bo jeśli powiecie, że tylko na tym, żeby być monogamistą, to chyba pęknę ze śmiechu. A my to co? Drewno? Nie mamy swoich potrzeb? Ślepniemy po ślubie? Nie nudzimy się czasem? Nie chcemy, by nas adorowano, doceniano itd.? I co?
Rozczulamy się nad sobą, kiedy tak nie jest, kiedy tego nie czujemy, kiedy związek co jakiś czas powszednieje? Może trochę, ale na pewno nie tak jak oni!
Mężczyźni są wychowywani przez kobiety, niestety. Mamy i babcie, które chcą im dać wszystko. Piszę to z pełną świadomością własnych błędów - tych powtarzanych z pokolenia na pokolenie. Przyzwyczajają się do takiego stanu rzeczy i wchodzą w kolejny związek z całą listą oczekiwań: kobieta ma pracować, dbać o dom, dbać o dzieci, dbać o męża i dbać o sobie. Tymczasem nasza lista kończy się zwykle na punkcie pierwszym. Dlaczego?
Tłumaczymy facetów z tego, że nie dbają o dom, że mają mniej czasu dla dzieci (a to przecież też ich dzieci, do cholery!), że się zaniedbują (bo jak dbają o siebie, to nie wróży dobrze), że zaniedbują nas (bo przecież pracują, a my i tak umiemy się same o siebie zatroszczyć).
Efekt jest taki, że oni wypełniają swoje jedno zadanie na 80%, a pozostałe cztery mieszczą w 20%, my zaś harujemy, żeby zrealizować 80% normy w każdym z tych zadań (no, czasami w pracy wystarczy nam 50%). Ponownie pytam: dlaczego?
Bo sama nie mam pojęcia.
Tym bardziej, że panowie za swoje 80% oczekują owacji na stojąco, a my za swoje 80% obrywamy, bo 80 to przecież nie 100 i tyle jeszcze zostało do zrobienia!
Jakie najczęściej słyszycie zarzuty?
Że dom nie posprzątany? Że czegoś brakuje? A dlaczego ON nie pomyślał? To nie jego dom? Taki paradoks: skoro nie chce pomagać, nie wie, gdzie co jest i nie pamięta o mleku bez konkretnej listy zakupów, to jakim prawem uważa się za pana domu i żąda pełnej kontroli? Hmm?
To my popełniamy błędy wychowawcze, odpowiadamy za to, że dzieci są 'niegrzeczne'. Pewnie, że my! Bo oni przychodzą na gotowe. A kto nic nie robi, błędów nie popełnia. Proste.
To nasze wydatki są zbędną rozpustą, ich są zawsze wyższą koniecznością, choćby były to hantle, z których skorzystają góra trzy razy. Bo połechtali swoją dumę. To właśnie owa wyższa konieczność ;)
To my oglądamy durne seriale. Oni - fascynujące mecze, które działają stymulująco na strategiczne myślenie.
To my się lenimy i trzeba nas namawiać na siłownię czy rower. Oni za to zawsze aktywnie uprawiają sport. Ehe! We własnej wyobraźni!
To my mało zarabiamy lub nie zarabiamy wcale. Jeśli pracujemy, to jesteśmy gorzej wynagradzane, ale to przecież nasza wina. Jeśli nie pracujemy, to 'siedzimy w domu'. To mnie zawsze niezmiernie zadziwia. Że gdyby taka kobieta robiła dokładnie to, co robi: opiekowała się dziećmi i domem, ale obcymi dziećmi i obcym domem (co zresztą bardzo często rozdzielane jest na DWA zawody!), byłaby nagle więcej warta niż kiedy są to jej własne dzieci i własny dom, i często jeszcze kilka innych obowiązków. W końcu jeśli pracujemy w domu, zwykle z dzieckiem u boku, u nogi, u szyi itd. - z mojego punktu widzenia praca kontrolera lotów to przy tym pikuś! Bo to jest praca, dziecko i 159 innych spraw do ogarnięcia na raz. Wie to doskonale każda mama, która tak właśnie funkcjonuje, a jest nas mnóstwo. Której mąż powiedział choć raz: "kochanie, wezmę dzieci na spacer/basen/salę zabaw, a ty sobie w spokoju popracuj"? Której mąż zapytał po całym dniu, czy nie jest zmęczona i nie przydałby się jej długa, relaksująca kąpiel?
A nie, zaraz, wróć - przecież my nie bywamy nawet zmęczone. Gdzie tam! PRAWO do zmęczenia mają tylko oni. Do odpoczynku tym samym też. My musimy to w sobie przemóc i... robić to, co zwykle.
Jestem taka jak Wy. Nadskakuję, by potem puknąć się w łeb i zapytać: po co? dlaczego? A przede wszystkim: gdzie i kiedy wyrzekłam się równowagi?
I marzy mi się taki Ogólnoświatowy Tydzień Stawiania Wymagań Facetom.
Żeby chociaż przez ten tydzień spróbowali jednocześnie zarabiać tyle, co Bill Gates, wyglądać jak Kevin Costner, dbać o dzieci jak...hmmm...nie mam przykładu ;), być Perfekcyjnym Panem Domu (w tym np. umyć wannę na błysk, ugotować najlepszy obiad świata i najpyszniejsze ciasto, zamieść ganek itd.) i do tego codziennie nas oczarowywać i zasypywać romantycznymi vel. seksownymi niespodziankami. Jestem bardzo ciekawa, ilu odpadło by z tego maratonu w połowie pierwszego dnia...
Taki tydzień nie przywróciłby oczywiście ad hoc harmonii w związkach, ale z pewnością mógłby być zalążkiem trwałych zmian na lepsze.
Mój postulat jest zatem taki: nie dajmy się! Lub chociaż pamiętajmy, że MAMY PRAWO się nie dać. WOLNO NAM na wymagania odpowiadać wymaganiami. Domagać się symetrii. Nie musimy milczeć dla świętego spokoju, kiedy oni są czepialskimi zrzędami. Nie musimy też jednak stawiać sprawy na ostrzu noża. Najczęściej wystarczy jasne sprecyzowanie zasad. Sensowna argumentacja (do facetów najlepiej przemawia ta 'na przykładach'). Nauka wzajemności. W tę dobrą stronę: pochwała za pochwałę, uważność za uważność itd. Takie szkolenie przyda się nam wszystkim.
Chyba ;)