piątek, 8 kwietnia 2016

we don't need no education


Ostatni na tym blogu post o systemie edukacji wielu osobom się nie spodobał. Ba! Część uznała mnie za matkę, której kompletnie nie zależy na własnych dzieciach, sama jest niedokształcona w temacie (tu dygresja: nie jest tak, że zostając matką, mamy obowiązek/możliwość/czas wniknąć w naukowe tajniki działania dziecięcego mózgu czy jego systemu immunologicznego, nikt oczywiście nie zabrania nam tego robić, ale jeśli nie są to nasze zawodowe dziedziny, to przeczytanie dwóch czy nawet dziesięciu książek na dany temat nie uczyni nas w nich ekspertkami, tym bardziej że owe książki często wybieramy "pod tezę", a mimo wszystko to my od samego początku najlepiej znamy nasze dziecko, dbamy o jego zdrowie i zapoznajemy ze światem, fakt, że najczęściej działamy instynktownie i w oparciu o doświadczenie, w najmniejszym nawet stopniu nie odbiera nam kompetencji; by the way: osoby, które mi polecały wówczas "jedyne słuszne lektury", twierdziły jednocześnie, że nauczanie dzieci z książek to ZUO - no comment), chce na siłę uczynić z nich trybiki i bezmózgie stworzenia, nie decyduje się na edukację prywatną, bo woli wydawać kasę na modne ciuchy itp. Inni zauważyli, że miałam ogromne szczęście (zresztą dokładnie to napisałam wtedy w pierwszym zdaniu) do nauczycieli i być może dlatego mam takie poglądy, jakie mam. Wtedy myślałam, że to faktycznie decydujące. Okazało się jednak przy okazji, że moi znajomi z klasy, którzy mieli przecież tych samych nauczycieli, co ja, pamiętają przebieg naszych lekcji inaczej i nawet to, co mnie "porywało", im wydawało się nudne. Jak to możliwe? Ano tak, że się od siebie różnimy i każdego z nas co innego interesuje i do każdego z nas co innego trafia. Część z Was powie: widzisz! więc jednak sensowne wydaje się założenie, by każdego traktować indywidualnie i nie przymuszać dzieci do uczenia się rzeczy, które ich wcale nie obchodzą. Punkt dla idei "nowej szkoły". Tak. I nie.
Tak, bo oczywiście, że jeśli poświęci się dziecku dość uwagi i da mu dopasowane pod jego potrzeby narzędzia poznawania, będzie umiało z nich jak najlepiej skorzystać. Będzie też miało możliwość zapałać do czegoś pasją i "pójść swoją drogą". 
Nie, bo powyższe to model idealny, wyobrażalny dla dorosłego, a rzeczywistość wygląda tak, że:
- niektórych (uwaga: "niektórych" nie oznacza "wszystkich"!) dzieci nic nie interesuje i gdyby mogły decydować same, grałyby cały dzień w piłkę lub gry komputerowe;
- niektóre dzieci interesują się co tydzień czym innym i kierunkowanie ich na dziedzinę, którą wybrały kilka dni temu, za chwilę nie ma już sensu;   
- dzieci uczą się naśladując, co doskonale wiecie, więc tym, co je napędza na pewnym etapie jest grupa - próbują przede wszystkim tego, co robią koledzy, rodzice, rodzeństwo i postawione przed wyborem: iść własną drogą czy z grupą, wybiorą grupę, nawet jeśli to, co akurat robi grupa, nie będzie im do końca odpowiadać (potrzeba przynależności i bycia akceptowanym to jeden z najsilniejszych motywów działań człowieka).
Oczywiście marzenie o byciu indywidualistą również jest w każdym z nas. I o odwadze, by indywidualistą zostać. Z tym, że ceną za to często jest samotność. A dzieci - w zdecydowanej większości - nie chcą tej ceny płacić. Dziwicie się im? Ja nie. 

Co się zarzuca "starej szkole" (tu też uwaga: z racji wieku J.J.'a ograniczam się jedynie do zarzutów, które dotyczą młodszych klas, tj. 0-3, bo o trenowaniu dzieci do rozwiązywania testów nie mogę jeszcze nic powiedzieć):
- że zanudza uczniów i wmusza w nich wiedzę, a ta oczywiście za chwilę wylatuje drugim uchem, bo tak podana, w ogóle nie jest warta zatrzymania w głowie;
- że robi powyższe m. in. przez przymus siedzenia w ławkach i uczenia się z książek;
- że nauczyciel jest autorytarny i skupiony na realizowaniu programu, a nie na dziecku;
- że oceny są krzywdzące i nie odzwierciedlają rzeczywistej wiedzy/zdolności dziecka;
- że sale dydaktyczne nie są dostosowane do sposobu poznawania dzieci, są zbyt pstrokate, chaotyczne i przeładowane;
- że wciąż dzieli się uczniów na klasy wg wieku.
To pewnie nie wszystko, ale do wszystkiego na raz i tak nie dałabym rady się odnieść.

Zacznę od końca.

Dzielenie uczniów na klasy to niełatwe zadanie. Wiadomo, że podzielić jakoś trzeba, ale moim zdaniem nie ma systemu idealnego. To fakt, że dzieci rozwijają się w różnym tempie, także równolatki. Próbując dzielić maluchy wg tego tempa, od razu podzielilibyśmy je na "lepsze" i "gorsze", a przecież tak strasznie chcemy unikać ocen. Ponadto pamiętajmy, że dziecko spędza w szkole kilka godzin, drugie tyle spędza (a przynajmniej powinno) na podwórku, w bardziej zróżnicowanej grupie - i wiekowo, i pod względem zainteresowań, i pod względem szeroko rozumianej inteligencji. I co? I tu też uczy się "współgrać", przez kompromisy i awantury. Nie demonizowałabym szkolnego podziału wg wieku. Za to postulowałbym jak najczęstsze wypuszczanie dzieci na dwór. I nie wtrącanie się. 

Zgoda co do sal. Mam podobne wrażenie, choć widzę obiecujące zmiany. W ostatnim roku pobytu J.J.'a w przedszkolu dało się już zauważyć ogromną różnicę - sporo zabawek zniknęło, zdecydowana większość wylądowała na niskich, łatwo dostępnych i podpisanych drukowanymi literami półkach. Pisałam Wam też o tym, że panie kupiły dla grupy zwierzątka - rybkę i ptaszka, którymi trzeba się było opiekować. Teraz w szkole sala znów jest mocno kolorowa, ale szafki na szczęście wyłącznie niskie. Każdy ma szufladę na swoje rzeczy, tablicy nie ma wcale, widziałam jednak w innych salach dydaktycznych, że wiszą one nisko, na poziomie wzroku dzieci, co bardzo mi się spodobało. Widziałam też, że najbardziej eksploatowane przestrzenie to tablice magnetyczne czy z korka na bocznych ścianach, gdzie dzieci wieszają swoje prace - wiszą tam wszystkie dzieła/pomysły, nie tylko wybrańców (a tak było w mojej szkole). Bardzo podobnie wyglądało to w szkołach prywatnych.

Na temat ocen wypowiadałam się już nieraz. Krwi za to przelewać nie zamierzam, ale przeciwnikiem ocen też nie jestem, i nigdy nie będę. Panująca obecnie miłościwie ocena opisowa w tych pierwszych klasach odpowiada mi bardzo. To dla mnie źródło wiedzy o moim dziecku i też niejako sprawdzian na uważność nauczycielki. W przedszkolu pod koniec jednego z semestrów ocenę taką pisała inna pani niż zwykle i uwierzcie mi - od razu wiedziałam, że zmyśliła niemal wszystko i nie poznała dobrze dzieci. Tylu bzdur o J.J.-u w życiu nie przeczytałam. W szkole, póki co nie mam zastrzeżeń. Ocena na semestr była szczegółowa i precyzyjna, i znalazłam w niej wiele cennych informacji. Myślę, że to zasługa również nowych pomocy dla nauczyciela - dokładnie nie wiem, na czym to polega, ale pani ma coś w rodzaju książeczki diagnostycznej, którą prowadzi indywidualnie dla każdego dziecka przez cały semestr. Dzieci nie mają pojęcia, że są w jakikolwiek sposób sprawdzane. Rozmawiałam o tym z J.J.-em i on nie czuje żadnej tego typu presji. Czuł ją jednak w przedszkolu, co zaowocowało stresem i chorobą. Niby system ten sam, a jednak wszystko odbywa się inaczej. Obecna pani nie mówi dzieciom, że pytania czy zadania, które im daje, to jakiś test umiejętności. Nie wzywa ich do odpowiedzi. Nie, to dzieje się naturalnie, płynnie, pomiędzy jednym zajęciem a drugim, lub w trakcie.
Ponadto - słuchajcie - dziecko musi mieć feedback. I to pozytywny. Tylko wtedy jest w stanie uczyć się skutecznie i z przyjemnością. Całkowity brak ocen prowadzi do tego, że zaczyna brakować tej reakcji wzmacniającej. To przecież nie musi być zaraz pochwała! Wystarczy "dziękuję" albo "postarałeś się". Obecna nauczycielka J.J.'a np. zwraca uwagę na samodzielność, podkreśla to, że ważniejsze jest, by dane zadanie zrobić samemu niż dobrze; powtarza tym maluchom, że tylko tak mogą się czegoś nauczyć - nikt ich nie pogania, ona ich nie pogania, nie wymaga "ładności czy poprawności", tylko tego (i aż tego), żeby spróbowały same. Widzę po J.J.'u, że to podejście bardzo mu pomogło. Że nie musiał. Że miał prawo do pomyłek. Teraz, kiedy już umie, jego satysfakcja jest ogromna, a tym samym - ma większą motywację.

Nauczyciel. Kolejny temat-rzeka. Tak, miałam ogromne szczęście do nauczycieli i przez to nie jestem statystyczna. Ale wiecie co: na to szczęście złożyło się coś jeszcze - szacunek do tej osoby, która chciała się ze mną podzielić swoją wiedzą. Tego mnie nauczyli rodzice. Nie musiałam nauczyciela lubić, ale szanować - zawsze. I nie była to kwestia do dyskusji. Tymczasem widzę już w klasie J.J.'a takie tendencje, które ewidentnie idą od rodziców: żeby na nauczyciela ponarzekać, na szkołę ponarzekać. 6-latki mówią, że wysadzą szkołę, więc pytam dlaczego, czy im źle, pani im czymś podpadła. Nie, skąd, pani jest super, tak sobie mówią, bo to fajne. Bo w szkole się uczyć trzeba, a nauka to nuda. O, czego się dziś uczyliście, że taka nuda? W sumie niczego. Wyklejali drzewa z bibuły i rozmawiali o pogodzie. Na luzie. Ciekawe to było. To kiedy było nudno? Nie wiedzą. Nie mieli za bardzo czasu się ponudzić, bo oglądali Muminki i poszli na dwór. To teraz mi powiedzcie, kto tym dzieciakom do głowy nałożył, że nauka to nuda. Rodzice! To jak one mają chcieć się uczyć i chcieć chłonąć wiedzę? Hmm. Przecież u takich dzieci to jest instynkt i nieustanny proces. Podczas tych wyklejanek ile się dowiedzieli o przyrodzie, o porach roku, poćwiczyli rękę - nawet nie wiedzieli, ale cały czas się uczyli. Za chwilę się "skapną", że to nauka i przypomną sobie te słowa rodziców. I zrobią krok w tył. Dlatego nigdy nie mówicie takich rzeczy swoim dzieciom, nawet jeśli nudziliście się w szkole i nie lubiliście nauczycieli. Nie mówicie. Dajcie im szansę na to, żeby dla nich to była przygoda. Mówicie, żeby pytali, bo ich pani wie wszystko. Mówicie, że kto dużo wie, jest superbohaterem. Może będą miały pecha i faktycznie trafią na nauczyciela, który ich zniechęci, ale Wy tego nie prorokujcie zawczasu i nie "dolewajcie oliwy do ognia".
Nauczyciel jest w szkole motorem i kluczem do sukcesu edukacyjnego dziecka. W każdej szkole, i tej publicznej, i tej prywatnej. Dajcie mu szansę.

Ławki i książki. U J.J.'a w klasie ławek nie ma, więc na razie nie doświadczyłam zła, jakie z tego wynika. Są stoliki grupowe, wolno chodzić, wolno siadać na podłodze. Dzieci uczą się w ruchu. Zobaczymy, czy to się zmieni za rok. Ale myślę sobie, że znowu przeteoretyzowujemy. To siedzenie także czegoś dzieci uczy, np. cierpliwości, kultury. Wyobrażacie sobie, że na rozmowie o pracę, wstajecie i chodzicie po pokoju, bo macie na to ochotę? I potencjalny pracodawca uznaje to za Wasze prawo, potrzebę itd.? We wszystkim trzeba zachować umiar, po prostu.
W kwestii książek - te jakoby durne czytanki, które się przywołuje na rozpowszechnianych w sieci wykładach, to przeszłość. Ich już dawno nie ma! Są podręczniki zadaniowe, z których się wycina lub wyrywa kartki, w których się wykleja, rysuje. Są zeszyty tematyczne, np. wprowadzenie do sztuki z reprodukcjami dzieł mistrzów (tak, w publicznej szkole!). Możecie proponowane zestawy obejrzeć wcześniej. Ba! Jeśli macie lepszą propozycję od tej "szkolnej", możecie to na spotkaniu przegłosować i zgłosić. To Wy możecie więc wybrać książki dla Waszych dzieci. A wybór jest gigantyczny. Jest milion książek dla dzieci, fascynujących i pięknych, dzieci przynoszą do szkoły swoje książki - pani czyta. Są zajęcia w bibliotekach i księgarniach. Nie dajcie więc sobie kitu wciskać!               

Trochę już napisałam powyżej o tej "nudnej" szkole. Zgoda, że najciekawiej byłoby, gdyby codziennie coś dzieci fascynowało, ale czy wcale tak nie jest? Czy może nie widzimy, że dla dziecka WSZYSTKO jest ciekawe, a już w szkole to najciekawsi są... koledzy (lub koleżanki). Może nie? To oni dostarczają emocji, a jak wiecie, emocje to najlepsza motywacja do zdobywania wiedzy. To, co nam powie ulubiony kumpel, zapamiętujemy na zawsze, prawda? Tak samo to działa, kiedy powie nam coś ulubiona pani. Stąd najlepsi są ci nauczyciele, którzy potrafią z dziećmi pogadać i którzy budują z nimi dobre relacje. Tę cechę szczególnie lubię w obecnej nauczycielce J.J.'a: ona tworzy wspólnotę, zwraca uwagę na to, by dzieci zachowywały się z myślą o innych, by były empatyczne, by sobie pomagały, okazywały życzliwość, dbały o wspólne dobro. W takiej atmosferze wiedza jakoś sama się wchłania. Tu też widzę gigantyczną różnicę w porównaniu z przedszkolem, gdzie J.J. był w grupie teatralnej i było pewne przyzwolenie na gwiazdorzenie. W obecnej grupie J.J. czuje się znacznie lepiej, a to owocuje chętnym chodzeniem do szkoły, i chętnym przyswajaniem wiedzy. Tu również ma możliwość swobodnego wypowiadania się bez obawy, że powie coś nie tak. Podobnie jak z wspomnianą samodzielnością pracy, tak i w przypadku innych zadań pani daje dzieciom dużą swobodę i w tempie, i w woli robienia czegoś. Dla przykładu: szykują się do konkursu recytatorskiego. Co mówi pani? Spróbujcie swoich sił. Nie musicie mówić nie wiem jak pięknie. Nauczenie się na pamięć to już sukces. Co jeszcze? Pozwala im przekręcać i zmieniać słowa. Ważne, że wychodzą przed resztę grupy i mówią. To odważenie się, bez przymusu, samemu z siebie - to jest motywacja!    
Zresztą - słuchajcie - z tym zapamiętywaniem to także manipulacja. To nie jest tak, że jeśli czegoś nie pamiętamy, to nie warto się było tego uczyć. W ciągu życia poznajemy wiele rzeczy i wiele zapominamy - to przecież normalny proces. Nasz mózg dokonuje selekcji (a niby tego nie potrafi, prawda? ;)), wybiera to, co chce. To nieprawda, że niczego ze szkoły nie pamiętamy. Pamiętamy i korzystamy z wycinka, który jest nam potrzebny. Ponadto wiecie o tym, że zdarza nam się zapominać także o rzeczach ważnych, o których chcielibyśmy pamiętać - samo zapominanie nie jest więc dowodem na nieistotność danej rzeczy.
 
Będziecie się ze mnie śmiać, ale mam taką teorię spiskową, że większość tych kampanii przeciwko szkołom jest sterowana vel. finansowana przez jakieś lobby prywatnej edukacji - żeby nas - zatroskanych o przyszłość i rozwój swoich dzieci - rodziców zapędzić w kozi róg. Bo przecież jak nam się nakładzie do głowy, jak zła i szkodliwa jest oferta szkół publicznych, to zaciśniemy pasa, zrezygnujemy z budowy domu, z nowego samochodu, ze wszystkiego, byleby ratować przed zgubą nasze dziecko, gdzie jedynym ratunkiem jest oczywiście szkoła prywatna. Ci zaś, których zwyczajnie na taki wybór nie stać, są stale utwierdzani w przekonaniu, że oto skazali swoje dzieci na gorszą jakość wiedzy, a tym samym życia - w efekcie traktują szkołę jak zło konieczne i przekazują (wprost lub w domyśle) taki stosunek do niej swoim dzieciom. Nie dostrzegają więc korzyści ze szkolnej edukacji, nawet jeśli je mają pod nosem. Nie zauważą otwartej nauczycielki, ciekawych wycieczek i niebanalnych technik prac plastycznych. Widzą tylko 5 godzin nudy. Serio. Spotykam tych rodziców codziennie. 

Nie wrzucam przy tym wszystkich szkół prywatnych do jednego worka. Są świetne placówki, prowadzone przez ludzi, którym faktycznie zależy na nowatorskim poprowadzeniu dzieci w świat wiedzy. Ale znam z autopsji niestety wiele przypadków "zbijania kasy" na ślepym zachwycie rodziców nad modną nazwą, metodą czy innym chwytliwym hasłem, które w praktyce sprowadza się do tego, że nauczyciel... siedzi i nic nie robi. Naprawdę. Chociaż nie - wyrządza ogromną szkodę tym dzieciom, które potrzebują uwagi i prowadzenia, żeby się rozwijać. Bo są takie dzieci! I o tym też musicie pamiętać. Żeby bez unoszenia się dumą, honorem czy czymkolwiek tam jeszcze przyjrzeć się swojemu dziecku i zobaczyć, czego jemu naprawdę potrzeba, w czym się odnajduje. Może i każde dziecko jest geniuszem, ale nie w każdym się ten geniusz objawi akurat w takim, a nie innym systemie edukacji. Niektórym dzieciom większa wolność i brak ram mogą przeszkadzać, niektóre zagubią się bardziej w małej grupie niż w większej (na jednym ze spotkań w prywatnej szkole nauczycielka przyznała, że w grupach mniejszych niż 8 osób nierzadko dochodzi to sytuacji, w których dzieci są tak ze sobą zżyte, że nie potrafią pracować w spokoju, kiedy jednej osoby brakuje albo stają się dla siebie wzajemnie terrorystami, bo nieustannie patrzą sobie na ręce i się wzajemnie pilnują, żeby nikt broń Boże nie odstawał) - warto to przemyśleć.






fantastyczne gry logiczne 3+ - CzuCzu
fantastyczne gry logiczne 6-7 - XploreTeam
Oba zestawy idealnie się sprawdzają w podróży (ale w domu jak widać też można z nich korzystać). To, co widzicie na zdjęciach to właśnie zestaw samochodowy chłopaków: walizka, 120 stron łamigłówek x 2, 24 kredki w metalowym pudełku, i w drogę! To taka walizka-ratunku. Do wyjęcia w chwili, kiedy już serio rozważasz zamianę auta rodzinnego na amerykańską taksówkę z dźwiękoszczelną szybą ;)
kocyk i poduszka - La Millou
poduchy-chmurki - Radosna Fabryka
dinozaur i miś - Mr Puffini 
pościel - Żyrafy z szafy

15 komentarzy:

  1. Najdłuższy wpis ever.
    Ja spletuje 1 zdaniem, które mnie akurat dotyczy: dla mnie na dzień dzisiejszy szkoły nie są przystosowane dla dzieci 6 letnich, dodatkowo dzieci 6 letnie nie są dojrzałe emocjonalnie by do tych szkół pójść.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tym roku nie będę musiały iść, więc problemu nie ma. Za to jest problem w przedszkolach. W jakim sensie nieprzygotowane? Wg mnie to zależy od szkoły.

      Usuń
  2. Najdłuższy wpis ever.
    Ja spletuje 1 zdaniem, które mnie akurat dotyczy: dla mnie na dzień dzisiejszy szkoły nie są przystosowane dla dzieci 6 letnich, dodatkowo dzieci 6 letnie nie są dojrzałe emocjonalnie by do tych szkół pójść.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zgadzam się w większości. Dobry tekst. Więcej szacunku do nauczcili i więcej czasu dla własnych dzieci, a będzie lepiej :)
    LP

    OdpowiedzUsuń
  4. Zgadzam się w większości. Dobry tekst. Więcej szacunku do nauczcili i więcej czasu dla własnych dzieci, a będzie lepiej :)
    LP

    OdpowiedzUsuń
  5. Najdłuższy wpis- przeczytałam od deski do deski- jak zawsze zresztą:) Masz rację z tym zapędzaniem nas w kozi róg- nas i naszych dzieci również. One bardzo szybko podłapują, że są lepsze przez sam fakt, że płacimy za ich szkołę. Pamiętam jak kiedyś zszokowała mnie relacja matki, której synek uczęszczał do prywatnego gimnazjum, i z którym godzinami musieli pracować, żeby się tam utrzymał. Gdy matka groziła mu, że już dosyć pomocy i jak się nie uda to przeniosą go do publicznej szkoły on z obrzydzeniem stwierdził, że chyba chce, żeby został menelem...
    Jesteśmy dopiero co po debiucie przedszkolnym, ale ten temat też u nas na topie, bo myślimy nad wyprowadzką na wieś z dużego miasta. Dylemat ogromny- szkół tutaj do wyboru do koloru a na wsi będzie co się trafi. Ciągle się zastanawiam, co ważniejsze- świeże powietrze, zdrowie, trawa pod stopami i drzewa do wspinania czy bogata oferta edukacyjna, możliwość zajęć dodatkowych wszelkiej maści... Sami pochodzimy z maleńkich wiosek i byliśmy skazani na to co Państwo zapewniło, bo rodzice nie mieli kasy na zajęcia dodatkowe. Jakoś wyszliśmy na ludzi, skończyliśmy prestiżowe kierunki i z powodzeniem konkurujemy na rynku pracy z ludźmi, w których rodzice inwestowali całe życie. Pewne braki chyba już zawsze będę odczuwać (np płynny angielski) ale mimo wszystko nie żałuję dzieciństwa na wsi.
    Dziękuję za ten post, bo trochę przywraca moje myślenie na właściwie tory. Tym bardziej, że jak na razie mamy z "prywatą" pozytywne doświadczenia. Wybraliśmy dosyć drogie przedszkole, ale jesteśmy bardzo zadowoleni. Przedszkole oparte na ideach NVC, prowadzone przez charyzmatyczną Panią Dyrektor, która z powodzeniem dobiera sobie równie charyzmatyczną kadrę.
    No nic, pozostaje szukać działki i modlić się o dobrych nauczycieli- zgadzam się, że to kluczowe, nieważne czy w placówce państwowej czy prywatnej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedyś bez wahania wybrałabym miasto, ale dziś, mając dzieci, obserwując je, nie wyobrażam sobie, żeby nie mieli ogródka, lasu pod nosem, błota i zwierzaków. To dla nich największe szczęście i także nieustanna edukacja. Obserwuję też, że właśnie w małych szkołach można często trafić na prawdziwych pasjonatów, których celem jest "stworzenie" mądrych, twórczych dzieci. Osobiście uwielbiam nauczycieli z wiejskich szkół. Ale pewnie znowu spotkałam same wyjątki ;)
      Poruszyłaś jeszcze jeden ważny temat: w jaki sposób płatna edukacja ustawia stosunek dzieci, uczących się w ten sposób, do dzieci z placówek publicznych, a przy okazji również do pieniądza i dzielenia ludzi podług stanu posiadania. Z pewnością zależy to od rodzica, jednak to spory i głęboki problem, który na pewno ujawni się w przyszłości w skali, z której teraz nie zdajemy sobie sprawy.

      Usuń
  6. Mam tak samo jak Ty jeśli chodzi o wspomnienia związane z nauką i lekcjami z ław szkolnych ba nawet ze studiów,które właśnie kończę. Te same zajęcia, Ci sami nauczyciele czy wykładowcy,a odczucia ludzi zupełnie inne. Tylko,że mnie interesowało naprawdę dużo i szanowałam nauczycieli,bo są...ludźmi. A to,że któryś miał wady, źle się zachował być może nie był najsprawiedliwszy - zdarza się. Droga przez mękę, bo trzeba czytać, pisać, uczyć się - a nauka jest przecież świetna, świat taki ciekawy, tyle rzeczy do nauczenia, poznaniam przeczytania, odkrycia. Naiwnie myślałam,że studia czy dobre liceum są inne. Niestety "czym skorupka za młodu nasiąknie"... jest przenoszone na poziom studencki,który jest obecnie często traktowany niemalże jako luźniejszy obowiązek szkolny - wychodzę z zajęć i uważam,że to był świetny wykład/zajęcia/seminarium (garstka ludzi na roku ocenia jakikolwiek wykład czy zajęcia jako dobre) gdy inni ludzie mówią: "beznadzieja, ta baba chce z nami rozmawiać, strata czasu, po co dyskutować, a wiesz,że jej mąż..."czyli etap plot i ploteczek i opinii negatywnych.
    Co ciekawe takie zdanie mają ludzie,którzy na zajęciach pojawili się raz czy dwa czy też siedzą zajmując się facebookiem, gierkami, książką. Oni nie chodząc/nie słuchając wiedzą,że zajęcia są beznadziejne. Nie mając z wykładowcą ćwiczeń wiedzą,że "masakra lepiej iść do X bo wszystkich przepuszcza". I jak tutaj ściągnąć. Męka przez edukację ich spotkała, krzywda największa,a nie szansa,którą chciałoby mieć wielu ludzi na świecie, a nie mają.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Utrafiłaś w sedno z tą skorupką. Nastawienie zmienia wszystko! Moim zdaniem nawet kiepska nauczycielka nie zniechęci dziecka tak, jak zrobią to rodzice, i to w dobrej wierze. Dlatego uważam, że cokolwiek sobie rodzic myśli, nie powinien NIGDY narzekać i stawiać szkoły, a tym samym nauki w złym świetle, a nawet - im gorsza szkoła, tym większy powinien budzić w dziecku zapał do nauki "mimo wszystko". Naprawdę nie doceniamy tego, co mamy.

      Usuń
  7. Porządny, długaśny post - takie uwielbiam! :D

    Bardzo mi się podoba, jak rozwiewasz moje stereotypy nt. szkoły, opisując szkołę JJ-a. Bo mam trochę taki obraz w głowie - że się zanudza dzieci (bo nauczyciel pasjonat to rzadkość), że jest przymus siedzenia w ławkach... To są chyba dwie rzeczy które mnie najbardziej ruszają, w kontekście 5-6 latków. Bo po prostu dzieci w tym wieku jeszcze nie potrafią zbyt długo się skupić, siedzieć grzecznie w ławce - zmuszanie ich do tego moim zdaniem to pierwszy krok, aby zniechęcić je do nauki. I znowu się zastanawiam - a może też mieliście szczęście z akurat taką szkołą?
    Nie wiem, nie umiem odpowiedzieć. Bardzo jestem ciekawa, jaka okaże się szkoła mojego syna - bo że będzie to szkoła publiczna, to jestem pewna.

    Nie zamierzam izolować swojego dziecka od rzeczywistości i wysyłać go do „elitarnej” szkoły, która - wg mnie - nauczy go głównie pogardy wobec biedniejszych, przyzwyczai do dóbr dostępnych na każde życzenie (bo rodzice tacy bogaci) i traktowania jak siódmy cud świata. Chcę, żeby mój syn nauczył się iść przez życie o własnych siłach, radzić sobie z przeciwnościami i tym, że nie wszystko jest po naszej myśli. A jednocześnie chciałabym, żeby to była szkoła wspierająca jego pasje, rozwijajaca jego możliwości, wzmacniajaca jego motywację, zaciekawienie światem i wytrwałość.
    Chciałabym nie tylko częściej czytać o takich nauczycielach i szkołach jak tutaj http://wyborcza.pl/duzyformat/1,142477,17323659,Stop_pruskiej_edukacji_.html?disableRedirects=true , ale mieć takie szkoły jako standard - wokół siebie.

    Wierzę też, że nie tylko szkoła odpowiada za naukę - rodzice i ich postawa wobec szkoły czy nauki mają ogromny wpływ na dziecko. I nie zapominajmy o tym. Jak często dziecko widzi NAS - czytających, uczących się czegoś, z zaciekawieniem sprawdzających jakieś informacje, z pasją poznających naturę i świat wokół nas? Jak często opowiadamy mu o świecie, przyglądamy się wspólnie mrówkom czy rysujemy schematy wulkanów, albo włączamy go w eksperymenty naukowe w kuchni? To jest kapitał, jaki mozemy im dać jako rodzice. Najlepsza szkoła tego za nas nie załatwi. Najlepszy nauczyciel nie wzbudzi pasji tam, gdzie od małego nauczyliśmy dziecko bierności i ucięliśmy mu jego naturalną ciekawość. Bądź grzeczny! Siedź cicho! Zostaw to!
    Sama bywam winna takich grzechów - włączam TV bo jestem zbyt zmęczona, bo zwyczajnie nie chce mi się… ale staram się to przynajmniej jakoś zrównoważyć. Więc jak TV, to niech chociaż bajka z sensem - nie strzelanki w rytmie klipów MTV, tylko Kot Prot, Mammi Fatale, itp. Albo długa wyprawa do parku następnego dnia i czas spędzony razem na rozmowie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie jednak te ławki się trochę demonizuje. Tzn. tak, zgoda, dziecko nie potrafi usiedzieć i to jest dla niego nudne, ale jednak fajnie, żeby się nauczyło jakiś czas wysiedzieć, może np. 15 minut, rysując czy coś oglądając. To naprawdę nic złego. Jak się tak całkiem dziecka nie uczy wyciszenia i spokojnego siedzenia, to też niedobrze, nie? Potem np. w pociągu czy autobusie też nie potrafią usiedzieć i stwarzają niebezpieczeństwo dla siebie i innych. Dziecko w końcu nie rozróżnia, że w tym miejscu może, a w innym nie może... Taka myśl ;)
      Nie czepiam się prywatnych szkół. Wiem, że są świetne placówki. Może to tak zabrzmiało, bo chciałam pokazać, że prywatna nie równa się lepsza. Tak z buta. Że to właśnie zależy. Bardzo bym chciała, żeby rodzice wybierali rozsądnie, a nie na zasadzie "jak zapłacę, to dziecko na pewno mi zrobią mądre". To oczywiście też ni wina szkół, że rodzice tak myślą.
      Fajne to, co piszesz o rodzicach - tak, to nasze zadanie tę ciekawość rozbudzać i pokazywać, że sami ją w sobie mamy. Ja np. często proszę J.J.'a, żeby mi coś pokazał i mówię: - O, ja! A mnie tego nikt nie nauczył! Ale masz fajnie! ;) To trochę na wyrost, ale działa świetnie.

      Usuń
    2. I widzisz, wracamy znowu do umiaru :). Siedzenie w ławce przez godzinę lekcyjną dla takiego kilkulatka to koszmar. Ale uczenie go siedzenia spokojnie przez 15 minut - tak, o to właśnie chodzi. Pomalutku, małymi krokami :).
      Fajny masz ten myk z JJ-em, żeby mu pokazać ze ON potrafi nauczyć czegoś CIEBIE. Pozytywne wzmocnienie. O to chodzi :)

      Usuń
  8. [za długi komentarz napisałam... ciąg dalszy :) ]

    Bo we wszystkim potrzebny jest umiar. Nie powiem ani, że szkoły publiczne są zlem a prywatne najlepsze na świecie - ani odwrotne. Bo to wszystko zależy.
    Zdecydowanie jestem przeciwna temu, aby dziecku pozwalać na wszystko, pozwolić decydować zupełnie dowolnie co do wyboru zajęć, ciekawych tematów itd. A tak trochę przedstawiasz wszystkie szkoły prywatne, jak dla mnie demonizując je za bardzo. Wydaje mi się, że nie jest tak ze wszystkimi szkołami. Mam znajomą, która uczy w prywatnym liceum i jest bardzo wymagającą nauczycielką. Dzieciaki ją uwielbiają - mimo, a może właśnie dlatego, że wymaga, że ustala jasne zasady i je egzekwuje. A jednocześnie potrafi przeprowadzić fantastyczną lekcję polskiego, gdy podczas omawiania Biblii puszcza płytę Lao Che. Moim ideałem nauczyciela jest taki stereotyp z filmów karate - surowy i wymagający nauczyciel, który jednocześnie jest wobec niego głęboko życzliwy i postrzega ucznia poprzez pryzmat możliwości, a nie porażek.

    Dzieci potrzebują ram! I potrzebują też poczucia, że mają wpływ na to, co się dzieje - w pewnych określonych ramach. Dlatego np. pozwalamy im rano wybrać, w co się chcą ubrać, ale nie pozwalamy wyjść w zimie bez kurtki.
    Więc na tak: pokazywanie różnorodności, pobudzanie zainteresowań, wzmacnianie talentów.
    Na nie: pozwalanie na totalną dowolność.
    A czy to się odbywa w szkole prywatnej czy publicznej - cóż. Fajnie byłoby, gdyby utalentowani nauczyciele z pasją mogli wybierać szkoły publiczne również ze względu na satysfakcjonującą ich pensję… Fajnie, że niektórzy decydują się w szkole publicznej pozostać.

    Ja równiez, tak jak Ty, miałam szczęście spotkać fantastycznych nauczycieli. Genialnego pana od polskiego, boskiego matematyka, super-kosę anglistkę, którą uwielbiałam. Łączyły ich: pasja, stawianie wymagań i życzliwość wobec uczniów.
    I może potrafiłam to docenić właśnie dzięki temu, że rodzice - sami pochodzący ze wsi/małego miasteczka, dla których wykształcenie było szansą na lepsze życie - potrafili mi przekazać tą ciekawość świata. Nie ‚musiałam’ się uczyć, po prostu to lubiłam. Oczywiście, jedne przedmioty mniej, inne bardziej - ale generalnie po prostu lubiłam, to było ciekawe.

    Popieram konieczność szacunku. Z obu stron. Bez tego nic nie wyjdzie.

    Dzięki za posta. Niech nasze dzieci lubią się uczyć :).

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za Wasze opinie :)