Żyjemy w czasach pełnych bodźców, idei, modeli wychowawczych - mamy nieograniczony dostęp do nich wszystkich i wielką ochotę, by z tego skorzystać. Jak najpełniej. Niestety niejednokrotnie okazuje się, że są one ze sobą sprzeczne i wprowadzenie ich w życie grozi raczej chaosem niż daje autentyczne wsparcie. Próbujemy więc wybrać mądrze, pod potrzeby swoje i naszych dzieci, ale gubimy się w tym, bo człowiek - także ten mały - jest jednak o wiele bardziej skomplikowany niż jakikolwiek zbiór choćby najbardziej elastycznych reguł. I tak oto z jednej strony chcemy, żeby nasze dzieci były superbłyskotliwe, stymulujemy je do nauki, do pisania, czytania, liczenia niemal od kołyski, chcemy, by od razu uczyły się języków, by poznawały empirycznie, mówimy o dawaniu im wolności, pozwalaniu, które ma sprawić, że będą odważne i pewne siebie, a z drugiej strony jesteśmy tak przepełnione obawami, że nawet sobie nie wyobrażamy, by sześciolatki same chodziły do szkoły czy sklepu, by wyszły same na podwórko, ba! w ogóle nie chcemy posyłać ich do szkoły (chociaż teoretycznie potrafią więcej niż my w ich wieku, bo naszym rodzicom przecież nikt nie mówił o sensoryce i innych cudach, prawda?). Pilnujemy, wozimy, czekamy, odprowadzamy, właściwie trzymamy na smyczy - najpierw naszej obecności, potem z pomocą komórek. Nie krytykuję. Też tak robię. Odruchowo. Ale gdzieś tam w głowie wciąż myślę: dlaczego? Ja w wieku J.J.'a chodziłam sama do biblioteki po drugiej stronie ulicy, do sklepu za rogiem, biegałam po podwórku z kluczem na szyi, a już rok później jeździłam z tym kluczem do szkoły: z obrzeży miasta do centrum. Sama. Tramwajem. Szkołę miałam przy przystanku, ale z domu do tramwaju szłam kwadrans piechotą. Więc dlaczego teraz, dzisiaj wydaje się to nierealne? Więcej: takie zachowanie mogłoby zostać dziś odebrane jako skrajny brak odpowiedzialności rodziców i niemalże ryzykowanie życiem dziecka. Czy świat się tak bardzo zmienił? Czy to my zbyt szybko przywykliśmy do tej orwellowskiej kontroli?
Czytałam niedawno (nie pamiętam gdzie), że dzisiejsze dzieci właściwie w ogóle nie spędzają czasu z rówieśnikami bez obecności dorosłych. Zawsze ktoś ich pilnuje, ktoś czuwa, gotowy wkroczyć do akcji, gdy sytuacja się zaogni. Bo tak jest oczywiście bezpieczniej. Z tym, że jednocześnie odbieramy dzieciom szansę na to, by uczyły się radzić sobie same, by same inicjowały aktywności, angażujące grupę, aby umiały się pokłócić i pogodzić. Nie dajemy im ku temu okazji. Przy pierwszym konflikcie lub choćby jego symptomach do akcji wkracza rodzic lub nauczyciel. I pozamiatane.
Kilka dni temu chłopcy spierali się o coś w kąpieli. Weszłam i zwróciłam im uwagę, by przestali się awanturować.
- Mamo, nie przeszkadzaj - powiedział J.J. - Poradzimy sobie z tym.
- Jak to sobie poradzicie, skoro kłócicie się od 5 minut? - miałam na końcu języka. Ale nie powiedziałam tego. Powiedziałam: - Dobra, poradźcie sobie. I wyszłam. Sprzeczali się i krzyczeli jeszcze przez dwie minuty, aż w końcu udało im się wypracować zasady spokojnej zabawy. Bez mojej ingerencji. Dało mi to do myślenia.
Przypomniałam sobie, jak w podstawówce pokłóciłam się z koleżanką i nauczycielka najpierw zamknęła nas w klasie, żebyśmy się pogodziły, a kiedy nie chciałyśmy tego zrobić, wezwała naszych rodziców. Mój ojczym powiedział jej wtedy:
- Jak to zamknęła je pani w klasie? To nastolatki, mają swój rozum, nie pogodzą się na zawołanie. Muszą sobie SAME wszystko wyjaśnić i SAME dojrzeć do tej zgody. Takich rzeczy się nie wymusza.
Byłam mu wtedy bardzo wdzięczna za takie postawienie sprawy. Więc dlaczego teraz, będąc mamą, postępuję jak moja dawna nauczycielka? Dlaczego wymagam zgody nieomal na siłę? Przecież w kłóceniu się nie ma nic złego. Tak właśnie ludzie się docierają, tak tworzy się więź, tak się uczą wzajemnych potrzeb i współpracy, wypracowują kompromis. Dlaczego się wtrącam?
Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, ale postanowiłam... więcej tego nie robić. Ustaliłam jednak z J.J.-em pewne zasady: wkraczam do akcji, kiedy zaczyna krzyczeć, być złośliwy lub kiedy dojdzie do rękoczynów. To dopiero początek zmian, ale widzę, że zaczynają działać. Bo faktycznie im bardziej mnie "nie ma", tym lepiej, spokojniej, zgodniej się bawią. Tym szybciej się dogadują, współpracują, wymyślają coś wspólnie i słuchają siebie nawzajem. Próbuję więc dalej nie przeszkadzać.
A ty?
seledynowa taczka i grabie do liści - Janod
czerwona taczka - Vilac
Niedźwiadek:
bluza - Little Rose & Brothers
spodnie - You n' Me
kurtka - New Look
czapka - Terranova
szalik i rękawiczki - Pepco
buty - Reserved
J.J.:
bluza - Emile et Ida via Groshki.pl (teraz wyprzedaż kolekcji AW2015 - 30%!)
spodnie - Kukukid
kurtka - Next
czapka - Miamija
chusta - You n' Me
rękawiczki - Tesco
buty - Deichmann
No to mamo, teraz kawka, książka w rękę i luuuz. Chłopaki sobie poradzą :)))
OdpowiedzUsuńA serio, zastanawiałam się nad tym nie raz. I o ile staram się nie wtrącać w sprzeczki syna z innymi, tak samego 6latka do szkoły bym nie puściła ;)
Kiedyś czytałam artykuł (nie pamiętam gdzie) w którym pisano, że dzieci lepiej sobie radzą i są bardziej odpowiedzialne i uważne, gdy nie mają nad sobą rodzica pilnującego każdego kroku. Większe prawdopodobieństwo, że coś sobie zrobią, gdy rodzic nad nimi skacze ;)
To musi być prawda, że im mniej nadgorliwości i kontroli, tym dzieci lepiej sobie radzą, ale faktycznie i ja nie wyobrażam sobie puścić J.J.'a samego do szkoły. Jeszcze.
UsuńA ja z kolei, mam ciśnienie na tą "samodzielność" i odpowiedzialność za samego siebie , marzyło mi się żeby mógł tak jak ja.... dlatego też i od roku, a synu 6 latek , może jeździć rowerem sam po okolicy ( spokojnej w miarę), zeszły rok sam przejeździł rowerem na angielski, 400 m ale znikał mi po 50m z oczu, wysyłałam sms czy dojechał, ale nie biegłam za nim. A w zeszło sobotę sam skoczył po bułki z rana:) do osiedlowego sklepu- też uzgodniliśmy czas i zasady jazdy rowerem do celu:) I ŻYJE:) Wrócił , ba nawet pojechał 2 razy bo nie znalazł pieniędzy za pierwszym razem, a Pani bułki dała.... BUŁKI zjedzone a mi serce z dumy pęka , w tym roku klucza jeszcze nie dostał do drzwi ale może za rok:)
OdpowiedzUsuńPodziwiam cię. Chciałabym osiągnąć takie panowanie nad swoimi nerwami, żeby dojść do tego etapu, co ty. Na razie stać mnie tylko na ten rower ;)
Usuńcóż samo życie obecne życie
OdpowiedzUsuńale faktem jest że czasy się zmieniły jest mniej bezpiecznie. kiedyś grało się w 2ognie na ulicy między blokami teraz z nadmiaru samochodów i natężonego ruchu już tego nie widzę:P
a my się zmieniamy jesteśmy nadopiekuńczy
To prawda z tych ruchem. Też grałam na ulicy, i w piłkę, i w kapsle. Wisiałam na trzepaku i spędzałam pół dnia na boisku, które było na polu przy bloku. My mieszkamy w dzielnicy samych domków, więc albo każdy ma ogródek, albo dzieci spotykają się na ulicy, po której co 5 minut ktoś pędzi 50 na godzinę, choć jest znak, że osiedlowa :(
Usuń