środa, 30 kwietnia 2014

might be

Miało być tak: mieszkam w domu przy plaży, małym, drewnianym, ale z frontem z cegły; taras wokół domu, huśtawka, kolorowe poduszki i koce, grill z klapką, stary, obdrapany stół, a przy nim stary fotel, obity mocno przetartym sztruksem; na stole stara maszyna do pisania, jakiś Adler na przykład, zapisana do połowy kartka z historią trudnego związku, obok plik trzydziestu, zapisanych całkowicie - przyciśnięty kamieniem, bo wieje - i kilkanaście jeszcze pustych; kubek z czarną gorzką herbatą i okruszki rabarbarowego crumble. Ja - w długiej zielonej spódnicy i popielatym ażurowym swetrze, narzuconym na gołe ciało, z odsłoniętym ramieniem, z długimi włosami, farbowanymi na niemal czarno, z lornetką na szyi. Uśmiecham się i słucham, jak szumi morze. Z domu pachnie cytryną i miętą. Kurczak w piekarniku, ziemniaki się gotują. Koperek pokrojony. Sałata w misce. Olaf - mój najmłodszy syn - śpi sobie właśnie słodko na kanapie w salonie. Ma jakieś 5 lat. Remik - 15, Serguś - 10. Kiedy Olaf się obudzi, pojedziemy odebrać jego braci ze szkoły. 
Każdy ma innego ojca, równie wspaniałego, bo w każdym z tych ojców byłam przecież do szaleństwa zakochana. Po prostu nigdy nie chciałam się wiązać na stałe i kiedy czułam się zbyt silnie związana, odchodziłam. Albo oni odchodzili. Ale zawsze bardzo chciałam mieć dzieci. W tej chwili jestem spełniona i szczęśliwa. Otoczona miłością. Pracuję z miłością. Kocham innych i siebie. A od strony plaży idzie do mnie właśnie Marek - piękny brodacz, właściciel małego bistro w sąsiedniej miejscowości. W papierowej torbie niesie croissanty, pachnące jak marzenie - dla mnie i dla chłopaków. Bo nie ma nic lepszego od popołudniowej inki z mocno spienionym mlekiem i chrupiącego rogalika z konfiturą z róży.

Ot, taki obrazek.
Wyśniony w mojej nastoletniej głowie.
Tak miało być.
Takie miałam mieć życie.
Ułożyło się zupełnie inaczej.
Choć właściwie wciąż nie wiadomo, jak się jeszcze ułoży.
Pewna będę dopiero przy ostatnim oddechu.

Nie żałuję.
Nie zamierzam żałować.
Ani chwili.
Co z tego, że z tamtego planu została tylko stara maszyna do pisania, która i tak nie działa?
Cieszę się tym, co mam.

Ludzie mają swoje wizje, swoje marzenia, mniej lub bardziej niezrealizowane, głowy w przeszłości lub snach z przeszłości, małe i duże frustracje, ale życie - życie jest TU i TERAZ. Nie dajcie sobie tego odebrać przez jakiekolwiek złudzenia. Nie pozwólcie, żeby Wam te mrzonki odebrały DZIŚ, które nie wróci. Nie marnujcie się na żale. Bądźcie UWAŻNI, wrażliwi, szczęśliwi dziś, tu i teraz właśnie. Bo właśnie to jest prawdziwe, a tylko to, co prawdziwe, jest naprawdę piękne i warte zachodu.

Udanej majówki!
:*



piątek, 25 kwietnia 2014

in process & progress

Podobno za każdym świetnym blogiem kryje się... głodny mąż ;)
Jak wiecie w naszej codzienności wiele się zmienia. Różne aspekty życia są teraz 'in process & progress', a ja uczę się nowego systemu i próbuję znaleźć w nim równowagę. Dlatego na razie jest nas tutaj nieco mniej, a nieco więcej w tzw. real life ;) Na pewno nie znikamy, co to to nie! Nie spadnie też poziom stylówek. Pojawi się jeszcze niejeden tekst typu kop-w-dupę lub burza-w-mózgu - w tej kwestii możecie na mnie liczyć. Po prostu łapiemy nowy oddech i wiem, że to rozumiecie. W końcu jest wiosna! I to jaka!



środa, 16 kwietnia 2014

empty pool

Dziś mało słów. Przyjmijmy, że to pisanie zawodowe wyczerpuje mnie językowo ;) Choć prawda jest taka, że po ponad dwóch miesiącach życia w szpitalu polowym z wychodnym rzadkim jak wojskowe przepustki, przy każdej okazji wybywamy teraz z domu na spacery wielogodzinne. I tak system, o którym pisałam w poprzednim poście, stworzył się niejako sam. Między 8 a 10 ogarniam dom i chłopaków, do 14-15 praca, potem obiad, po obiedzie 3 godzinki spacerku, powrót około 19, kąpanie, kolacja, usypianie. O 22 serial. Od 23 do 3 znów praca. Między 3 a 8 - sen. Tak mniej więcej ;) Bo na przykład dziś miałam deadline, więc praca wskoczyła między 8 a 10, a chłopaki biegali w piżamach do 11. A wczoraj wydzwaniałam po komentarz do tekstu i dopiero po 17 udało mi się porozmawiać z 'drugą stroną konfliktu'. Ale miałyście rację: udaje się to wszystko jakoś pogodzić i wierzę, że tak samo się uda, kiedy pracy będzie więcej. I że cokolwiek by się nie działo, zawsze w ciągu dnia znajdę czas na bieganie za chłopakami po pustym parkowym basenie ;)
 

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

about me

Kocham moich chłopaków najbardziej na świecie. To oczywiste. Ale coraz częściej czuję, że muszę się nieco bardziej usamodzielnić, odmatkowić. Dopóki miałam "P.", była moją odskocznią. Telefony i maile od świtu do wieczora, redagowanie tekstów, wybieranie zdjęć i opisów, układanie szpalt, zmiana tematów na szybko, rachunki, rachunki, rachunki - ok, to było wyczerpujące i absorbujące czasami bardziej niż bym chciała, ale pozwalało mi złapać dystans do dzieciowej sfery mojego życia. Tak, padałam na twarz, nie dosypiałam i byłam kłębkiem nerwów, więc kiedy Niedźwiadek przyszedł na świat, musiałam się wysłać na macierzyński. Ten rok względnego spokoju (bo wiecie, że spokój przy dzieciach to mrzonka), wolnego od pracy był mi bardzo potrzebny, ale teraz... Zgoda, nie mam czasu na nic, a dla siebie to już najmniej i bywają dni, kiedy niemal nie pamiętam, jak się nazywam. Ale właśnie dlatego potrzebny mi system, perspektywa, plan zajęć. Właśnie DLATEGO potrzebne mi to, w czym JA się spełniam, niematkowo, zawodowo - pisanie. Zaczęłam powoli - wróciłam do redakcji kwartalnika, pracochłonne teksty, ale pisane rzadko, więc stosunkowo najłatwiej było mi je ogarnąć. Ale ostatnio pojawiła się kolejna propozycja (miesięcznik), i kolejna (tygodnik!). Trochę im pomogłam, trochę ich szukałam w nadziei na rozwój, a trochę mnie zaskoczyły. I cieszę się, i boję się, i kombinuję, jak to wszystko pogodzić. Bo jeszcze nie wiem, czy potrafię być mamą na część etatu, mamą, która pracuje już nie tylko w domu, która częściej niż dotąd 'podrzuca' dziecko babci, wychodzi, jedzie, zajmuje się sprawami innych ludzi. Komuś obcemu poświęca czas. Nie wiem, jak mi z tym będzie. Czy sobie w brodę nie będę pluć i wmawiać, że chłopcom dzieje się krzywda. Choć przecież o żadnej faktycznej krzywdzie nie ma mowy. A może złapię wiatr w skrzydła i rozciągnę dobę co najmniej dwukrotnie - a co! Że ja nie dam rady? Pewnie, że dam!
:P



środa, 2 kwietnia 2014

strong enough

Lubię zgrywać heroskę. Mam taką przypadłość, wiem o niej - i to jest pierwszy stopień do pracy nad sobą, ale fakt, że darzę ją znaczną akceptacją, pracę tę odsuwa na tak zwane 'wieczne nigdy'. Jak pewnie większość z Was pamięta, długo byłam ofiarą i to chyba właśnie tak działa, że jak się nagle poczuje ten power, tę moc w sobie, to ciężko z tego zrezygnować choćby na moment. Bo tak fajnie mieć kontrolę, takie to przyjemne - wszystko wiedzieć, nad wszystkim czuwać i wszystkim sterować. Ehe. Do czasu. 

Moja najbliższa rodzina (rodzice, rodzeństwo, dziadkowie itd.) mieszka 500 kilometrów ode mnie. Podobnie jak większość przyjaciół. Więc choćby tylko z przyczyn geograficznych pomocą służyć nie mogą. Tu, na miejscu zaś chłopaki moje nie posiadają cioć, nawet przyszywanych, które mogłyby się nimi w razie konieczności zająć (jedna z sióstr Pana Męża pracuje, druga - ma półrocznego synka). Nigdy nawet przez 2 minuty nie byli pod opieką niani, ba! nie byli nawet pod opieką pani w placówkach paraprzedszkolnych czy na salach zabaw. Zdarza się, choć niezmiernie rzadko (po części wynika to z mojej decyzji, a po części z tego, że jestem - logicznie - na szarym końcu za córkami, rodzicami i siostrami), że zostają z babcią (mamą Pana Męża), ale nie jest to sytuacja komfortowa. Pomimo całej mojej miłości fajnej synowej do fajnej teściowej nie potrafię zachować wówczas spokoju. Bo mama Pana Męża zrobi w domu wszystko: pranie, prasowanie, podlewanie i podcinanie kwiatków, obiad itd., a chłopaki w tym czasie - samopas. I to mi nie odpowiada. Ale uwagi też zwrócić nie wypada. Bo przecież teściowa pomaga. I jest de facto JEDYNĄ osobą, którą do tej pomocy mam. 

Gdzie jest Pan Mąż spytacie? Ano tam, gdzie większość mężów. W pracy. I chwała mu za to! Dopóki chorują chłopcy i ogarniam w pojedynkę ich terminy wizyt i badań, rozpiskę dawkowania lekarstw, diety, humory, potrzeby i zachcianki od świtu do późnego wieczora (ogarnianie domu, pracy zawodowej w domu oraz - a jakże - rzeczy Pana Męża pominę tu z grzeczności wobec niego milczeniem), sytuacja nie jest lekka, ale do zniesienia. Kiedy choruję ja - zaczyna się dramat. 

Na szczęście ja nie choruję. No, gdzie?! Po części pewnie dlatego, że lubię być heroską. Może też trochę dlatego, że sama sobą doskonale manipuluję (z tytułem magistra retoryki to nietrudne :P). Ehe. Do czasu. Vol.2.

'Ciało zna odpowiedź', taka prawda. Nawet jeśli się sto razy skutecznie oszukam, to ono mi te wszystkie razy przy sto pierwszej próbie wypomni. Przegrzeją się styki, przebierze miarka. I coś, co powinno być zwykłym przeziębieniem, zamieni się nagle w Najgorszą Grypę Świata. I co wtedy? Ano wtedy okazuje się, że 'being a hero sucks'! I to jak! Bo przecież nadal nie mam NIKOGO do pomocy, teściowa pomaga tak jak zawsze, czyli W DOMU, nie PRZY DZIECIACH, chociaż ja zdychająca właśnie PRZY DZIECIACH pomocy potrzebuję, a Pan Mąż jest nadal w pracy. A że jeszcze akurat teraz intensywnie szykuje się do wykładu i opracowuje temat potencjalnego doktoratu, to mu wybitnie NIE PASUJE zwolnienie mnie z obowiązków matki nawet tymi bardzo późnymi wieczorami. Bo skoro dałam radę do tej pory, przez tyle lat... 

Wiecie co? Ma rację.
Nie mogę mieć do nikogo pretensji.
Sama sobie przyznałam status 'bohaterki w swoim domu'.
Chciałam? Mam.

I może piszę teraz w gorączce ;), ale myślę sobie, że to dobrze, że moje mądre ciało upomniało się w końcu o rozsądek, o równowagę. Pora zacząć pracę nad sobą. Teraz. Dziś. Odsłonić swoje słabości. Pokazać je. Przyznać się. Pozwolić sobie.
Lepiej późno niż za późno!