wtorek, 20 października 2015

I don't remember


Badania kontrolne i testy - od tego się pewnie jako matka wcześniaka nigdy nie uwolnię. Tak samo jak od strachu o to, że jakieś zaburzenie wróci jak bumerang, że coś się nagle ujawni z niespodziewaną siłą, bo przecież to, że J.J. jest właściwie zdrowy, to cud, a cuda pryskają jak bańki mydlane. Z drugiej strony ten strach to normalna cecha każdej matki, także tej, której dziecko urodziło się w terminie i nigdy poważnie nie chorowało. Oznacza po prostu, że kochamy i - przynajmniej potencjalnie - jesteśmy gotowe chronić nasze dziecko przed ewentualnym niebezpieczeństwem. Dawno temu zdecydowałam, że nie chcę, by mój strach był większy od strachu innych matek, by odbierał mi radość z bycia mamą, a J.J.-owi utrudniał beztroskę i żywiołowe dzieciństwo.

Nie było to łatwe, ale wiedziałam od razu, że to bolesne doświadczenie ma nas zahartować, nie złamać. Kiedy po porodzie płakałam z bólu i przerażenia, z wściekłości i niepewności, każdego dnia powtarzałam sobie, że chcę mieć jeszcze dzieci, przynajmniej jedno, i nie mogę dać się zastraszyć. Kiedy siedziałam przy inkubatorze J.J.'a, nie mogąc go dotknąć i potem, kiedy pozwolono mi jedynie głaskać jego dłoń - tak maleńką, że mieściła się na paznokciu mojego kciuka (tak, dobrze czytacie: CAŁA dłoń J.J.'a mieściła się na moim paznokciu) - przez cały ten czas wizualizowałam sobie to, jaki będzie zdrowy i silny, kiedy podrośnie, jakim będzie fajnym chłopakiem, zadziornym łobuzem, jak będzie pyskował. Po dniach ciszy, która oznaczała skrajne osłabienie, cieszyłam się, kiedy płakał, bo to oznaczało, że walczy. Cieszyłam się, kiedy krzyczał, bo to oznaczało, że się broni. Kiedy nie mogłam wziąć go na ręce, myślałam o tym, że kiedyś w końcu go przytulę, a kiedy już mogłam go przytulić, starałam się skupić tylko na tym, na tej chwili kompletnego szczęścia. Natychmiast wymazywałam z pamięci wszystkie niepewności, podejrzenia, wstępne diagnozy i groźnie brzmiące powikłania. Nie były ważne, kiedy jego serce biło przy moim - nic nie było ważne oprócz tego. 
Nie było to łatwe, kiedy w niecały miesiąc po opuszczeniu w końcu murów Centrum Zdrowia Dziecka, znów wylądowaliśmy w szpitalu, a J.J. musiał mieć przetaczaną krew. Raz, i drugi. Nie widziałam wtedy światełka w tunelu.   
Nie było to łatwe i później, kiedy najpierw raz na dwa tygodnie, a potem raz na kilka miesięcy jechaliśmy na badania specjalistyczne do Centrum Zdrowia Dziecka. Przed każdą wizytą u neurologa, każdym Holterem, każdym badaniem słuchu - nie mogłam spać już dobę wcześniej, a na szpitalne schody zawsze wchodziłam na drżących nogach. To nie było dobre. Nie chciałam tak żyć. Chciałam być optymistką.
To chyba wtedy postanowiłam, że nie będę budować swego macierzyństwa wokół tego doświadczenia. Skutki wcześniactwa i tak będą się za nami ciągnąć, kto wie, jak jeszcze długo. Ale nie musimy robić z nich centrum naszego życia. Świadomie postanowiłam się nie roztkliwiać i nie analizować w szczegółach. Postanowiłam. 

- Jaki był najwyższy poziom bilirubiny? Jaki był najniższy poziom żelaza? Ile miesięcy trwało leczenie niedokrwistości? Jakie leki podawano mu jako noworodkowi? Jak się nazywał lek, który syn przyjmował? Jakie były przyczyny jego krwawienia z przewodu pokarmowego? Dlaczego robiono punkcję lędźwiową? Ile razy łącznie syn przebywał w szpitalu? Kiedy skończyły się bezdechy?
- Nie pamiętam. Muszę sprawdzić w książeczce. Około... Mniej więcej...
- Jak to pani nie pamięta? Jak to musi pani sprawdzić? Jak to mniej więcej?  
W podtekście: jest pani złą matką, bo dobre matki pamiętają takie rzeczy, więcej: znają na pamięć! 
Otóż nie. Nie jestem złą matką. Jestem matką, która w taki właśnie sposób poradziła sobie z jednym z najcięższych życiowych doświadczeń. Jestem szczęśliwą matką szczęśliwego dziecka. I wcale, wcale nie MUSZĘ pamiętać. 

Pamiętam mojego tatę przy inkubatorze. Jego dłoń większą od głowy J.J.'a. Łzy w jego oczach. Łzy wzruszenia i dumy, nie lęku. Pamiętam smak szpitalnej herbaty. Pamiętam zapach windy i płynu do dezynfekcji dłoni. Charakterystyczne klikanie drzwi na oddział patologii noworodków i strzelanie gumy przy naciąganiu wyparzonych smoków na butle z mlekiem. Pamiętam dźwięki maszyn wokół. Pi-pi-pip-pi-pi-pip. Nieustannie. W domu wydawało się wtedy tak cicho. Pamiętam wszystkie rozmowy, które wtedy odbyłam. Dobre i niedobre. Te niedobre zdążyłam już na szczęście wybaczyć. Pamiętam to, co chcę, co uważam za ważne, co pozwala mi mówić J.J.-owi: jesteś bohaterem, byłeś bardzo dzielny, czekaliśmy z tatą na dzień, w którym będziesz ważył dwa kilo i wiesz co? kiedy zobaczyliśmy te dwa kilo na wadze, to odtańczyliśmy przy tobie taniec zwycięstwa, o taki. A kiedy znów wspinamy się po schodach do Centrum, pokazuję J.J-owi, którą karetką jechał, gdzie leżał, gdzie codziennie ratuje się dzieci i mówię mu, jakie to wielkie szczęście, że możemy zaraz po badaniu wrócić do domu. Albo jeszcze pójść po drodze na kakao do kawiarni.

czapki - Pan Pantaloni

5 komentarzy:

  1. twardziele:) dużo dużo zdrówka i samych pogodnych chwil:)))

    OdpowiedzUsuń
  2. Pięknie napisałaś, jak zawsze zresztą :* Łobuzy wymiatają!

    OdpowiedzUsuń
  3. Siedzę i beczę...
    Jeśli takie są złe matki... Och, bądź taką jak najdłużej!
    Wielka Ty, Genialna Ty, Mądra!

    Dziękuję Ci za ten post, za Waszą historię, która umacnia, daje nadzieję i podnosi na duchu.
    Wszystkiego najlepszego dla Was, masz wspaniałego Syna (Synów), sama jesteś wspaniała.

    Miszczu!

    OdpowiedzUsuń
  4. Pięknie to napisałaś. Oglądam serial dokumentalny w TVP "600 gram szczęścia" i nie ma odcinka, bym nie zalała się łzami.

    OdpowiedzUsuń
  5. Pięknie napisane..... tak prawdziwie... Ps. skąd kurtki chłopaków?

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za Wasze opinie :)