piątek, 10 kwietnia 2015

off

Słyszę ogromny huk. Czuję wstrząs. W pierwszej chwili nie wiem, co się dzieje. Ale natychmiast, pół odruchowo, pół świadomie odwracam się do tyłu, żeby zobaczyć, czy chłopcom nic się nie stało. Patrzą na mnie szeroko otwartymi oczami. A potem ten gość z tyłu uderza w nas znowu. Z jeszcze większą siłą. Jestem przerażona. Krzyczę do Pana Męża: "zjedź!" Próbuję złapać oddech, ale nie jest to łatwe. Boli mnie cała klatka i plecy, którymi mocno uderzyłam w fotel. Pan Mąż wysiada, by wyjaśnić sprawę, a ja przesłuchuję chłopaków: nic wam nie jest? nic was nie boli? nie uderzyliście się? nic na was nie spadło? przestraszyliście się? Sprawdzam ich pasy. Uff. Wszystko z nimi w porządku. Uff. Uff. Uff.

Starszemu panu w samochodzie za nami pomyliły się pedały. Ot, taki banał. Wygląda na typowego niedzielnego kierowcę. Pewnie się zdenerwował, może czymś rozproszył, może świąteczne jedzenie podniosło mu poziom cukru. Nie wiem. Nie próbuje się tłumaczyć, nie zamierza przepraszać, chociaż widzi, że jedziemy z dziećmi. Dopiero, kiedy wzywamy policję, obrażony przyjmuje mandat. Cóż, bywa. Spisujemy dane. Odjeżdżamy. Samochód jest oczywiście do naprawy, ale żyjemy, nie jesteśmy ranni, chłopakom nic się nie stało. Mogło być gorzej.

Mogłoby jednak być lepiej. Bo przecież ostatnie tygodnie już dały nam się we znaki. Astma, anemia, ząbkowanie, gorączka za gorączką. Po trzy-cztery godziny snu na dobę. I jeszcze Święta. Właściwie nie wiem, czy ten ból to z nerwów i zmęczenia, czy od uderzenia. Może jedno i drugie. Chwytam się dobrych myśli - tych, że wszystko się ułoży, że za chwilę się zresetujemy na miniwakacjach w Holandii, kupimy pyszny chleb orzechowy i wiąchę białych tulipanów (pozwolą mi je zabrać do samolotu?), będziemy mieli czas i spokój, złapiemy ten oddech. Pełny. Bezbolesny. Tak potrzebny.

Właściwie już jest lepiej. 
Znów możemy spacerować godzinami, znów dźwigam rowerki i zakupy. Wracamy do naszej rutyny. 
Regenerujemy się w słońcu.   

Dałam się namówić na zumbę, dzięki której przez godzinę nie myślę wcale. O niczym. O dzieciach też nie. Dla odmiany. Bo przecież zwykle całą dobę działam na trybie "on". A tu nagle okazuje się, że to równie pożyteczne i zdrowe jak optymizm. Tak nie myśleć. Tak się wyłączyć. 
Do tej pory taki efekt dawał mi tylko miks prasowania z oglądaniem CSI ;)



Chłopaki mieli na sobie ubranka marek: Kukukid, Mini Rodini (via Flamingo), Bobo Choses (via I dream Elephants), Cherry Papaya Kids (via Bananaz), Awesome oraz Zara.

P.S. Po kliknięciu w zdjęcie można je zobaczyć w normalnym rozmiarze. Musiałam dać mniejsze, bo z nieznanych mi przyczyn format zwykle pasujący do bloga wyświetlał się zpikselowany.  

8 komentarzy:

  1. Jak dobrze że wam się nic nie stało. Ci niedzielni kierowcy są najgorsi. A chłopcy są cudowni! Pozdrawiam, trzymajcie się cieplutko

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co zrobić, też muszą dojechać na Święta. Staram się teraz nie fiksować na strachu, bo chyba bym nie wyszła z domu ;)

      Usuń
  2. Ależ Twoi chłopaki rosną ... dawno tu nie byłam i widzę zmiany... pozdrawiam, życzę dużo zdrówka i mniej takich nieprzyjemnych przygód!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, rosną. Jak szaleni. Nie powiem, że mnie to zachwyca ;)

      Usuń
  3. Niedźwiadek mocno podskoczył w cm :D Pozdrawiam przeserdecznie :D

    OdpowiedzUsuń
  4. W lutym mieliśmy podobną sytuację- ja prowadziłam, facet za mną nie wyhamował- jechał za szybko a było ślisko.. na tylnym siedzeniu trójka moich dzieci. coś strasznego i taka wielka ulga że nic się nie stało! Zyczę żebyście szybko złapali spokojny, bezbolesny oddech! odpoczynku i zdrowia!

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za Wasze opinie :)