Zawsze w okolicach Świąt ogarnia mnie lekki lęk przed rózgą. Jakbym ja taką dostała, to pół biedy, ale dla J.J.'a to byłby dramat! A że łobuziaki z moich chłopaków są (tak, tak, Niedźwiadek też już pokazuje, co potrafi i jak bardzo jego zdanie ma się liczyć w naszym domu) i poprawy w tej kwestii raczej nie ma co oczekiwać, bo chociaż im kindersztubę wpajam, to podświadomie wolę, żeby własnych praw i opinii bronili jak lwy niż pokornie kiwali głowami. Dzieci wyczuwają takie rzeczy, prawda? Wyczuwają, że matka uwagę zwraca, tłumaczy, marudzi, a w duchu się cieszy, że takie to to małe, a jednak waleczne ;) Ale do rzeczy! Więc ta obawa gdzieś tam jest, że się wyda, że jednak pomocnicy Mikołaja czujni są nadzwyczaj i kara przyjdzie nieuchronnie. W tym roku postanowiła matka zatem troszkę ich oszukać i w godzinie próby przymocować chłopakom skrzydełka i na aniołków ich przerobić. Choćby pozornie. I udało się! Mikołaj się zjawił z worem wielkim. Na dach z hukiem z sań swoich zeskoczył. Wszystkich zadziwił, mówię Wam. Nawet tych najbardziej sceptycznych dorosłych.
Taaaaaaaaaakie fajne emocje :)
W ogóle cudne były te Święta: duchowo, rodzinnie, kulinarnie. I prezenciki dostałam piękne. I wzruszyłam się, patrząc na dzieci moje, bawiące się z córeczką mojego brata ciotecznego - dopiero co my się tak ganialiśmy. No, może nie graliśmy nigdy w bule pomarańczami, ale poza tym niewiele się to nasze potomstwo od nas różni ;) I zaprowadziłam Niedźwiadka na grób moich dziadków, pokazałam go im symbolicznie, bo przecież wierzę, że już i tak go widzieli, że patrzą cały czas. I poszłam z siostrą na Pasterkę spacerkiem, jak wiosną. Taka ciepła to była noc. I podróż mieliśmy udaną i spokojną. W obie strony.