Daje się nam ta ospa we znaki, oj daje, ale przy okazji ten czas w domu, to zmęczenie, ten strach sprawia, że się zmieniam. I to zupełnie inaczej niż mogłabym się sama po sobie spodziewać. Zresztą nie tylko choroba przewartościowuje nasz mały kosmos, ale to ona przede wszystkim pozwala na nowo docenić to, co dzisiaj.
Bo jeszcze wczoraj po raz pierwszy od zdjęcia szwów po cesarce sięgnęłam po proszki przeciwbólowe. Byłam na skraju wyczerpania, na szarym końcu własnych możliwości fizycznych i psychicznych. Pewnie wyglądałam jak zombie. A dzisiaj zdjęłam z półki bransoletkę z czterolistną koniczyną, którą tato podarował mi na imieniny i założyłam ją. Poszłam na spacer i kupiłam sobie ukochaną Chai Latte.
Jeszcze wczoraj płakałam razem z Niedźwiadkiem, nie potrafiąc już ulżyć mu w bólu. Nosiłam go, bujałam i tuliłam dwusetną i szóstą godzinę, kąpałam pięć razy dziennie, odkażałam każdą kropeczkę z osobna, zbijałam gorączkę. Jednocześnie wkładając gigantyczny wysiłek w to, żeby krzyczącego i domagającego się mojej uwagi J.J.'a nie zamknąć w jakimś dźwiękoszczelnym pomieszczeniu.
A dzisiaj całą trójką gotowaliśmy rybę w piaskownicy i oglądaliśmy Grand Prix ciężarówek Wadera z trybun z odwróconej skrzyni po jabłkach. Wieczorem ja i J.J. poszliśmy na spacer, na stację kolejową. Jak kiedyś, kiedy czas wydawał się płynąć wolniej. I jeszcze ten pędzący piętrowy pociąg, który zrobiliśmy po powrocie: ja z Niedźwiadkiem, a Pan Mąż z J.J.-em na barana. Takiego zmęczenia prawie nie czuć. W ogóle już prawie nie czuć zmęczenia.
Jeszcze wczoraj było mi przykro, że to czy tamto. Gniewałam się na kogoś, choć od dawna nie mam w zwyczaju się gniewać. Dziś pytam siebie: co ja mogę? Jeśli nic, szkoda mi na to nerwów. Ale jeśli mogę...
pora zacząć działać!
Są rzeczy, których nie zmienię: nie będę ważna dla kogoś, kto ma inne priorytety, nie cofnę czasu, nie mam wpływu na godziny pracy Pana Męża, nie przeprowadzę się jutro do innego miasta, nie wymyślę lekarstwa na wszystkie wirusy świata, ba! nawet na jeden wirus nie wymyślę. No, trudno.
Ale mogę policzyć do dziesięciu, do stu, do tysiąca, jeśli trzeba, wyjść na dwór i wziąć kilka naprawdę głębokich oddechów (a pachnie wiosną, że ho ho! otumania :)), uspokoić się, poczuć grunt pod stopami, że jestem - tu i teraz, i mam kogoś, kto jest moim priorytetem. Mogę zadzwonić, kiedy zatęsknię. Mogę włożyć więcej starań we wspólną kolację. Chociaż nie mam siły. Ale mam w zanadrzu jaśminową herbatę z amarantusem i nagietkiem, która w szklance rozwinie się w piękny kwiat. Tyle wystarczy, żeby celebrować małe chwile razem. Mogę sobie przypomnieć, że zanim się obejrzę, chłopcy dorosną i pójdą swoimi drogami. Nie będą biegać i krzyczeć, nie będą mnie potrzebować tak jak teraz, nie będę ich nosić aż do bólu łopatek, ani leczyć kolejnych guzów buziakiem i kolorowymi plastrami. Wtedy to, co teraz mnie wykańcza, stanie się tym, o czym pomyślę z największą nostalgią. Więc niech mnie wykańcza! Niech się uzbiera tych wspomnień!
Dzisiaj jest dobre.
Tyle mogę!
Wy też możecie :)