czwartek, 25 czerwca 2015

school dilemma

Bardzo długo się zastanawialiśmy, czy posyłać J.J.'a do szkoły. Przez ostatnie kilka miesięcy dosłownie zasypywaliście mnie pytaniami w tej sprawie, a ja powtarzałam: słuchajcie swojej rodzicielskiej intuicji, obserwujcie dziecko i jego potrzeby. Taka byłam (ekhm) mądra, a jednocześnie sama biłam się z myślami i szukałam wskazówek. Przyznaję, fiksowałam się na tym, co umie i jaki jest kreatywny, tworzy historie czy całe małe światy, że mnie ogrywa w memo itd. Jak każda mama, widziałam mocne strony swojego dziecka i na nich się skupiałam, a nie na tym, czego mu brakuje, by się rozwijać. Kiedy przyjrzałam się raczej "problemom", stało się jasne, że J.J. zdecydowanie potrzebuje zmiany środowiska, nowej grupy rówieśników, z którą mógłby budować relacje, nowych motywacji i innych metod pracy. Jednocześnie nie mogłabym być o niego spokojna w dużej grupie i pod zbyt dużą (jak na niego) presją. Początkowo rozważaliśmy więc edukację prywatną, ale po spotkaniach w tego typu placówkach w naszej okolicy okazało się, że ani proponowane formy zajęć, ani liczba uczniów w klasach (5-6 to zdecydowanie za mało!) nie do końca nam odpowiada. J.J. jest teraz na takim etapie rozwoju, że jasne zasady i autorytet, oparty nie na władzy, a na stabilności i spokoju to najlepsze, co mogłoby mu się przytrafić. Pokazały nam to także lekcje judo, na których taki wzorzec dostał i dzięki czemu nie tylko robił postępy, ale też otworzył się i bardzo chętnie brał udział w zajęciach, co nie jest dla niego typowe. Przed wyborem placówki publicznej porozmawialiśmy jeszcze raz z wychowawczyniami w przedszkolu oraz panią dyrektor (która jak się okazało zna J.J'a o niebo lepiej niż wspomniane panie), a w końcu także z psychologiem. Na naszą ostateczną decyzję wpłynął też w znacznej mierze fakt, że problemy zdrowotne J.J.'a, związane z jego wcześniactwem, wróciły z ogromną siłą właśnie przy okazji nadchodzących zmian i ogromu nauki, który zaserwowano mu w ostatnim czasie w przedszkolu. Szybkie dorastanie plus wielki stres zrobiły swoje. Na szczęście teraz możemy już śmiało powiedzieć, że jest lepiej. Wybraliśmy więc niezbyt przerośniętą szkołę publiczną, dość blisko domu i z klasą... 0 (nie wiem, jak u Was, ale u nas w regionie tylko dwie szkoły oferują sześciolatkom taką możliwość, ma ją więc zaledwie garstka, tj. ok. 50 dzieci na gminę!). Dodatkowo planujemy wspierać jego rozwój zajęciami, o których napiszę przy innej okazji (jesteśmy w trakcie wybierania). Czas pokaże, czy to właściwe rozwiązanie, ale właśnie się dowiedzieliśmy, że w J.J.-owej klasie jest jego ulubiony kolega z przedszkola, co z pewnością pomoże w aklimatyzacji. Póki co to przecież jest dla J.J.'a najważniejsze: że będzie miał pod ręką fajnego kumpla, ale i że będzie mógł do szkoły bezpiecznie pojechać na rowerze, i że będzie miał do dyspozycji piękne, duże boisko. Cieszy się również na myśl o szykowaniu wyprawki i kupowaniu biurka oraz dorosłego krzesła do pokoju. Ale o te kwestie pytajcie mnie dopiero pod koniec lipca!


wtorek, 16 czerwca 2015

fairytale

Wszyscy lubimy bajki. I wszyscy z czasem przestajemy w nie wierzyć. Stawiamy nasze życie w opozycji do nich, bo wtedy wydaje nam się bardziej prawdziwe, a my bardziej przygotowani na każdą trudność, którą przyniesie nam kolejny dzień. Nie wiem, czy to dobrze. Czy jest coś złego w odrobinie magii?
J.J. jest już w takim wieku, że potrzebuje logicznych wyjaśnień, niejednokrotnie namacalnych dowodów, by coś zaakceptować. Nieustannie pyta, czy coś jest "naprawdę" i docieka "skąd to wiemy", aż chwilami zaczynam tęsknić za historiami, pełnymi niestworzonych wydarzeń i postaci, które łagodziły nerwy i niepokoje, związane z dorastaniem. Bo przecież po to właśnie są i zawsze były bajki - żeby nas uspokoić, pozwolić zrozumieć, zmienić perspektywę, wychować i pocieszyć. Plemiona miały swoje własne, indywidualne opowieści, snuło się legendy, tworzyło mity, budujące wspólnoty - powtarzane wielokrotnie od kołyski stawały się częścią człowieka, a on stawał się częścią społeczności. Dziś nawet biblijne przypowieści nie łączą katolików (mało kto je w ogóle zna). Szukamy konkretów i tracimy wiarę. Trudno jednak budować tożsamość bez opowieści.
Moje babcie często po wielokroć przywoływały rodzinne historie, także te tragiczne, ale nie przerażały mnie, tylko właśnie oswajały ze światem, z jego nieprzewidywalnością, nawet ze śmiercią. Uwielbiałam także wspomnienia dziadka o polowaniach na niedźwiedzie, nawet jeśli nie było w nich krzty prawdy. Dziś media i książki niejako robią za nas robotę. Wybór mamy ogromny. Odpowiedzi na wszystko. W końcu i bajek terapeutycznych jest od groma. Mimo to...
uwielbiam opowiadać. Zaczynać od "wyobraź sobie, że..." i wymyślam sytuacje mniej lub bardziej realne, które odzwierciedlają aktualny problem, trudne kwestie czy emocje. Wplatam w nie zawsze coś, co zdarzyło się niedawno lub było na tyle wyjątkowe, że J.J. doskonale to pamięta. W ten sposób moja opowieść łatwiej się zakorzenia.
Uwielbiam też zamieniać życie w bajkę, chociaż J.J. coraz częściej bawi się z rówieśnikami w "zwyczajny dom": jeżdżą do pracy, gotują obiady - ot, rutyna. Ale nawet w tej rutynie jest furtka do innego świata - ich wyobraźni. Ogrodowy basen zamienia się w ocean pełen rekinów, a koc w tratwę, rozbitą na bezludnej wyspie. Zmyślałam te światy dla małego J.J.'a, a teraz on zmyśla je dla Niedźwiadka i mam nadzieję, że ogromna potrzeba realizmu i rzeczowości, nie odbierze mu nigdy talentu do tworzenia własnych historii.

A jak Wy ratujecie magię w Waszej codzienności?




wtorek, 9 czerwca 2015

side by side

Napisałam kilka dni temu taki post:

***
Mają czworo dzieci, oboje pracują, ona dwa razy dłużej niż zamierzała, ale przecież nie będzie narzekać, bo to dobra i dobrze płatna praca, w dodatku w zawodzie.
 
Chciał mieć rodzinę i cieszy się z każdej chwili spędzonej z dziećmi, ale nie jest ich wiele. Tak się złożyło, że musiał przejąć oddział rodzinnej firmy w innym mieście i większość czasu spędza naprawdę daleko od domu. Żona pracuje na miejscu, ale do 21, od poniedziałku do piątku. Kiedy wraca, maluchy już śpią. 

Kiedy zaczęła działać charytatywnie, nie spodziewała się, że uda się zrobić aż tyle, pomóc tylu ludziom. Teraz nie sposób już się wycofać, coraz trudniej odmawiać, ale przecież zdaje sobie sprawę z tego, że nie na to się pisała: nie chciała odbierać telefonów po 22 i nie mieć czasu na odrobienie lekcji z młodszą córką, chciała sama wozić syna na basen i obserwować z widowni jego postępy, a robi to dziadek.
 
Był taki moment, że naprawdę się bał rozwodu. Kocha żonę i córeczkę, ale pół soboty i pół pospiesznej niedzieli to za mało, by wciąż czuć się częścią rodziny. Na co dzień muszą sobie radzić ze wszystkim same. To i tak cud, że znoszą tę sytuację już drugi rok.

- Rodzice wszędzie mnie ze sobą zabierają i chodzimy na długie spacery - powiedział ostatnio J.J. w przedszkolu, zapytany skąd wie, że go kochamy. Popłakałam się.
Codziennie dziękuję za to, że mogę jemu i Niedźwiadkowi dawać to, czego najbardziej potrzebują: moją miłość, akceptację i obecność. Mamy ogromne szczęście.

P.S. Ostatnio tak nam się miło celebrowało wspólne chwile, że zapomniałam pójść na pierwsze zebranie w nowej szkole J.J.'a. Pozostawcie to bez komentarza ;)

***
Wczoraj inny P.S. dopisała ta kampania.
Padło już wiele słów na temat tego, jak bardzo jest nieprzemyślana, obraźliwa, oburzająca, żerująca na ogromnych tragediach, a w końcu godząca nie tylko w kobiety, ale i w dzieci, które w tym świetle stają się modnym dodatkiem do Paryża i kariery.
Co jeśli jakaś kobieta faktycznie tak to postrzega: że żeby mieć wartościowe życie, MUSI - obok/oprócz/zamiast tego, co robi - jeszcze urodzić dziecko? Gdzie jest w tym miejsce na bezinteresowną miłość, na brak przymusu i zew natury? Co jeśli ludzie, którzy żyją tak, jak moi opisani wyżej znajomi, tak właśnie myśleli? Że MUSZĄ dodać dzieci do swojego dobytku. I dodali. I stają na głowie, żeby to wszystko w kupie utrzymać. Pędząc, gnając, w pocie czoła wyrywając dobie choć odrobinę czasu dla rodziny. Moim zdaniem trzeba kochać i prawdziwie chcieć, żeby temu podołać. TYLKO w ten sposób da się podołać. Tam, gdzie decyduje przymus, presja społeczna, czyjeś oczekiwania (serio? jakim prawem w ogóle?), to się po prostu nie uda. Sorry, Winnetou!



wtorek, 2 czerwca 2015

their world

Dziś gadania nie będzie. Za to mam Wam do pokazania mnóstwo zdjęć moich i mojej siostry, która była u nas z wizytą. Obie podglądałyśmy fascynujący chłopięcy świat, trzymając się właściwie trochę z boku. Bo J.J. i Niedźwiadek tworzą teraz swoją więź intensywniej niż kiedykolwiek, jednoczą się (także przez konflikty i rozwiązywanie ich), budują wspólny dom i coraz silniejszą relację. Nie chcemy im w tym przeszkadzać. To dla nas łaskawy czas, szczęśliwy i pełen uśmiechów, energetyczny i napawający optymizmem. Wraz z tymi pozytywnymi emocjami Zuzia przywiozła nam także mnóstwo słońca, które - mam nadzieję, że - zostanie z nami na dłużej.