czwartek, 26 czerwca 2014

The Bear's Case

Nie będę wymieniać nazwisk, ani nazw placówek. Nie chcę nikomu 'bruździć'. Być może zdecyduję się napisać skargę do NFZ-u, a być może odpuszczę i zajmę się po prostu tym, co teraz. Jestem w stanie (poniekąd) zrozumieć rutynę, patrzenie na pacjenta jak na kolejny taki sam schemat, setny podobny przypadek. Wolałabym wierzyć, że zawiniło właśnie takie podejście, a nie celowe działanie w złej wierze. Pan Mąż pracuje w służbie zdrowia, więc wiem, jak wygląda walka o punkty. Tym razem jednak wolałabym naiwnie wierzyć, że nikt nie chciał skrzywdzić mojego dziecka po to, by poprawić sobie czy szpitalowi statystyki. W sytuacji, kiedy jak ten osioł wypełniałam zalecenia pani doktor, chociaż od samego początku wydawały mi się absurdalne, zabrzmi to idiotycznie, ale: miałam przeczucie, że coś jest nie w porządku z tym 'leczeniem'. Przepisanie homeopatycznego leku na odporność jako 'obkurczającego migdał' było pierwszym sygnałem. Drugim było skierowanie nas na lasery, które - na co zwróciły uwagę już panie wykonujące tę terapię - powinny pomagać się uszkom goić PO wyleczeniu ich z zapalenia, a nie być stosowane ZAMIAST. Trzecim - opinia alergologa, sugerująca, że kłopoty Niedźwiadka mogą mieć podłoże uczuleniowe i że najprawdopodobniej miną mu przed ukończeniem 2. roku życia, a skoro niedosłuch nie powoduje opóźnień w rozwoju, warto do tego momentu wstrzymać się drastycznymi decyzjami - ta opinia została kompletnie zignorowana, a pani doktor rzuciła mi tylko spojrzenie typu "no-co-za-głupia-matka". Do tej konkretnej lekarki trafiliśmy jednak z polecenia, więc uznałam, że ona wie lepiej. Lepiej niż ulotka, lepiej niż panie techniczki, lepiej niż ja i lepiej niż alergolog, który w końcu nie zna się na uszach. Uznałam, że ma doświadczenie. Bo faktycznie ma. Z tym, że nie są to żadne sukcesy w leczeniu, tylko w usuwaniu migdałów i robieniu drenażu. Do tego bowiem wszystko się sprowadziło. Kompletnie niecelowana, więc i nieskuteczna terapia miała doprowadzić do sytuacji, w której nie będzie już innego wyjścia niż zabieg. Tak widzę to teraz. Żałuję, że byłam na tyle zaślepiona renomą placówki i laryngolożki, że zignorowałam swoją intuicję i wszystkie inne przesłanki, a dopiero skierowanie na operację kazało mi poszukać innego rozwiązania, innego lekarza przede wszystkim. Dziś - już po konsultacji - potwierdziły się moje obawy. Na szczęście oznacza to jednak, że Niedźwiadek prawdopodobnie nie będzie musiał przechodzić nawet drenażu. Po dokładnym zbadaniu bardzo dobrym sprzętem okazało się, co następuje: migdał jest niemal normalnej wielkości, nie stanowi ŻADNEGO problemu i z pewnością nie wymaga usuwania, przyczyną wody w uszku jest nie migdał, ani nawet nie alergia, tylko chroniczny stan zapalny, który należało od samego początku leczyć antybiotykiem. Pan doktor pokazał mi ten stan zapalny palcem na ekranie i był bardzo zdziwiony, że NIKT nam nawet nie zaproponował antybiotyku i że przy takim uszku ktoś w ogóle chciał się podjąć drenowania. Jego zdaniem jest to wręcz przeciwwskazanie do operacji. Płyn i związany z nim chroniczny katar będziemy leczyć inhalacjami solą o wysokim stężeniu. Tego, że NIKT nam nie zalecił inhalacji, też nie mógł zrozumieć. Od razu mówię, że to nie był jeden z tych lekarzy, co to chętnie wbiją szpilę kolegom, żeby się dowartościować. Po prostu zadawał mi standardowe pytania o przebieg sprawy. Ja zaś zaprzeczałam i robiłam coraz większe oczy. On dziwił się MILCZĄCO. 
Oczywiście to, jak skuteczna będzie zlecona przez niego terapia, dopiero się okaże. Ale fakty pozostają faktami. No, i przede wszystkim: Niedźwiadek nareszcie będzie LECZONY. A ja nie będę się już nigdy wahać, czy poszukać innej opinii, czy nie.


wtorek, 24 czerwca 2014

adventure

Nie czuję się jeszcze staro i mam nadzieję, że jestem nie dalej niż w połowie drogi (a nawet bliżej) do wieczności, ale już teraz mogę z całą pewnością powiedzieć, że macierzyństwo to największa PRZYGODA mojego życia. Ekscytująca (a wygrałam dwa teleturnieje telewizyjne!) i mrożąca krew w żyłach (a wchodziłam zimą podczas Halnego na Giewont w... trampkach!). Moi synowie to dla mnie codzienne wyzwanie, próba cierpliwości i siły charakteru, nieograniczone godzinowo praktyki z samokontroli i organizacji. Dwa aktywne wulkany. Fudżi i Wezuwiusz. 
Chociaż czasami to ja wybucham. A raczej zamieniam się w smoka, jak 'mama, która zapomniała'. Wiem, że mogę. Bo ta miłość i tak jest na zawsze. 


































Dziś kilka ostatnich, mocno kolorowych, pełnych energii ubieranek J.J.'a. Właściwie im jest starszy, tym bardziej lubię go w stonowanych barwach, spokojniejszych, poważniejszych zestawach, szarościach i błękitach, ale muszę przyznać, że to właśnie te zestawy - elektryzujące i kontrastowe - najlepiej obrazują jego charakter. Czy raczej charakterek ;)

piątek, 20 czerwca 2014

photography for dummies (like me)

Usłyszałam kiedyś od osoby, która studiowała fotografię przez kilka lat, że w czasach, kiedy każdy ma lepszy lub jeszcze lepszy aparat, niemal wszystkim się wydaje, że są świetnymi fotografami. Pstrykałam wtedy amatorsko akty typowym 'Idiotenkamera' i otrzymałam propozycję wystawienia ich w galerii. Odmówiłam. Nigdy nie zamierzałam być i nie czułam się fotografem. Tak jak pisałam wcześniej - w porę odkryłam, że mam w sobie dość pokory, by powiedzieć: nie umiem, nie znam się, nie rozumiem i na to się nie porywam. Mam w najbliższej rodzinie dwójkę profesjonalistów, znam kilka naprawdę uzdolnionych w tej dziedzinie dziewczyn, zawodowczyń ;) Próbowałam nauczyć się czegoś od nich, pilnie słuchałam lekcji o przesłonach i balansie bieli. Niestety mój mózg się na tę wiedzę zablokował, a wszelkie samodzielne próby ustawiania manualnego aparatu, kończyły się... białymi zdjęciami w plamy ;) Poza tym dysponuję jedynie tym najgorszym z obiektywów (18-55), na który wszyscy pomstują. Cóż, może plusem tego, że żadnych liczbowych danych nie przyswajam, jest właśnie to, że się nimi też nie przejmuję. A jednak, jakimś sposobem, bez zmieniania sprzętu, bez zagłębiania się w ustawienia i bez profesjonalnych programów graficznych, sama widzę, że robię coraz lepsze zdjęcia. To jest oczywiście niezmiernie miłe, że i Wy zwracacie na to uwagę, że to doceniacie, ale w tym, że moja wiedza w zakresie fotografii nie zwiększyła się jakiś znaczący sposób od początku bloga, nie ma cienia kokieterii. Nadal uważam, że się na tym nie znam. Ale wierzę, że to nie aparat robi zdjęcie, a człowiek. Więc jedyne, czym mogę się z Wami podzielić w tym temacie, to są moje, bardzo subiektywne wnioski, płynące z kilku lat doświadczenia. 

1. Po pierwsze: praktyka. Brzmi banalnie, ale naprawdę tylko to działa. Im więcej zdjęć zrobimy, tym szybciej zauważymy, co jest nie tak, co możemy zmienić, czego już spróbowaliśmy i wyszło dobrze, a czego więcej próbować nie chcemy. Lepiej poczujemy własny aparat. Lepiej go poznamy. Warto strzelić kilka fotek tego samego na różnych opcjach automatycznych i zobaczyć różnice. Ja np. tak właśnie odkryłam, że w niektórych sytuacjach całkiem dobrze robi mi się fotki na 'makro' (kiedy chłopcy są w miarę spokojni i pozwalają mi się do siebie zbliżyć, kiedy chcę wyłapać szczegół ubrania lub tego, co trzymają w dłoniach), a w innych na 'landscape' (kiedy chcę uzyskać głębię fotografii, pokazać także drugi lub trzeci plan, uchwycić coś szerzej). W tych opcjach można zmieniać niektóre parametry. Ja zwykle zmieniam np. pole ostrości (najczęściej wybieram centralne dla obiektów w ruchu ;)). Z automatu jako takiego nie korzystam, choć bywa, że w pośpiechu wybieram tylko opcję 'bez lampy', a w reszcie zdaje się na aparat.

wtorek, 17 czerwca 2014

J.J. & The Bear in Bergamo/Milan

Nasza ostatnia wycieczka do Włoch trwała prawie dwa tygodnie, była w pełni zorganizowana, odbywała się dzikim pędem i w ogromnym upale. Przywieźliśmy z niej tonę makaronów (część z nich wciąż robi za ozdoby w naszej kuchni), kilka buteleczek oliwy z oliwek, ostrą neapolitańską przyprawę, której nie byliśmy w stanie używać ;), rzymski ser twardy jak kamień i... J.J.'a :P Teraz - starsi o sześć lat, z dwójką dzieci, nieco zmęczeni codziennością - chcieliśmy po prostu odpocząć, wyluzować, rozkoszować się chwilą. Bergamo zamarzyło nam się już dwa lata temu, ale bałam się latać w ciąży, a potem z malutkim Niedźwiadkiem, a potem... cóż, wciąż boję się latać. Na szczęście Pan Mąż nie boi się wcale, więc w chwili grozy mogę sobie pozwolić na to, by zamknąć oczy i liczyć na niego ;) Decyzję podjęliśmy spontanicznie, dosłownie z dnia na dzień. Rezerwujemy lot, hotel, nic nie planujemy. Będzie dobrze i już. 
I było :D
Najpyszniejsze pizze i sery, lemoniada i wino, hotelik w samym środku Citta Alta, szumiąca pod oknami fontanna, temperatury idealne na niespieszne spacery, zachwycające kościoły, zamki, ludzie. Widoki z tarasów i funikularów. Rośliny. Alpy w oddali. Jednolite dachy. To, co widzieliśmy my, to jedno. Ale podróże z dziećmi - sami to wiecie - dają jeszcze inną perspektywę. Pozwalają dostrzec rzeczy wcześniej niezauważane, nieistotne lub traktowane jako oczywiste. 
J.J. był już z nami w Portugalii, ale miał wtedy 2,5 roku i wcale tej wyprawy nie pamięta. Tym razem doświadczał świadomie i bacznie wszystko obserwował. W centrum jego zainteresowań znajdowały się oczywiście wszelkie środki transportu: od samolotu przez pociąg, którym pojechaliśmy do Mediolanu, po funikular, który chciał prowadzić. Przeżywał też Grand Prix oldschool-owych aut i motocykli, ścigających się wokół murów starego miasta. Zajadał się lodami, zapalał setki świeczek we wszystkich kościołach, wsiadał na wszystkie skutery, zainteresował się po raz pierwszy różnicami w kolorze skóry i z ciekawością przyjął moje wyjaśnienia, co było fajną lekcją tolerancji. Kiedy zaś poczuł przychylny klimat, ściągał na siebie uwagę ludzi wokół. A że czuł ten klimat praktycznie cały czas... :)
Muszę przyznać, że początkowo zwracałam mu uwagę, by zachowywał się przyzwoicie. Nawykowo po prostu. Ale po chwili ustępowałam. To była taka miła odmiana. Że na moje głośne, ruchliwe, rozśpiewane, rozbiegane dziecko nikt nie patrzył z pretensją i zniecierpliwieniem, za to wszyscy się do niego uśmiechali, a nawet zachęcali do dalszych psot. Już drugiego dnia naszego włoskiego weekendu i J.J., i Niedźwiadek biegali po mieście boso, chlapali się w kałużach, tańczyli na ulicy, a potem także przed mediolańską katedrą, krzyczeli radośnie i ogólnie rzecz biorąc 'wariowali'. Ktoś coś mówił, że w Polsce jest dzieciokracja?! Jeśli tak, to co powiedzieć o Włoszech?! ;)
Niedźwiadek wszedł już w fazę naśladownictwa, więc dotrzymywał bratu kroku, w ramach swoich możliwości. Zazwyczaj szaleństwa chłopaków mnie wykańczają i obawiałam się, że wrócę z tych miniwakacji bardziej zmęczona niż wypoczęta. Ale tak się nie stało. Udzielił mi się ten luz, ta pełna akceptacja dziecinności dzieciaków i nagle sama poczułam się swobodniej.
Trochę mi brakowało przewodnika, czasami miałam ochotę wrócić do ścisłego planu dnia, ale za chwilę znów doceniałam to, że nam się nie spieszy i niczego nie musimy. Że możemy bez końca odpalać te świeczki, zrobić sobie piknik na skwerku, obejrzeć wyścigi, pokarmić gołębie na placu katedralnym czy potańczyć w kałużach przed Zamkiem Sforzów.
Chyba nie muszę Wam mówić, że było cudownie! ;)  

P.S. Jak pisałam już wczoraj, przepraszam za kaszę na zdjęciach, ale w większej rozdzielczości nie chciały przejść :/ 



czwartek, 12 czerwca 2014

set free

To miał być post z gatunku lekkich. W 100% ciuchowy. Ale od kiedy wybuchła 'afera paznokciowa' (tu vs. tu) nie daje mi spokoju jedno pytanie: dlaczego my-matki tak się boimy?
Pamiętam, że kiedy miałam 15-16 lat, mój tato uznał, że jestem już wystarczająco dorosła, żeby przyjeżdżać do niego sama, czyli sama się wyprawiać autobusem lub pociągiem i spędzać w tymże środku lokomocji dwie godziny bez opieki dorosłego. Kiedy moja siostra była w tym wieku, ten sam tata przekonywał ją i mnie, że samotne podróże są absolutnie nie do pomyślenia, bo w pociągach i autobusach dosłownie roi się od pedofilów i innych dewiantów. 
Ok, czasy się zmieniły. Nasze dzieci nie biegają z kluczami na szyi, nie chodzą same do przedszkola, a przedszkolaki nie chodzą same do sklepu za rogiem (ja chodziłam po zakupy i do biblioteki dziecięcej po przeciwnej stronie ulicy, mając lat 6, a od pierwszej klasy podstawówki jeździłam sama tramwajem do szkoły, z tym słynnym kluczem). Nie wiem, w którym momencie uznaliśmy, że to niebezpieczne, ale tak się stało i chyba nie da się tego mechanizmu odwrócić. Przypuszczam jednak, że owo stwierdzenie, którego sama użyłam 'czasy się zmieniły', tak naprawdę nie dotyczy 'czasów', a naszych głów. Bo świat - poza postępem technologicznym, medycznym itd. - wcale się tak bardzo nie zmienia. Te same niebezpieczeństwa istniały i wtedy, kiedy my byliśmy dziećmi. Te rozpędzone samochody i podejrzane typy. Istniały dewiacje i ludzie, nadający znaczenia rzeczom bez znaczenia. Ale nie było mediów masowych, żywiących się nimi jak osły sianem. Prawda? A jako dziennikarka muszę Wam uchylić rąbka zawodowej tajemnicy: zjawisko sprzedaje się lepiej niż wyjątek. Dlatego z każdego przypadku media starają się zrobić coś na dużą skalę, na siłę szuka się podobieństw i w ten właśnie sposób, kiedy trafi się 'psychiczny', za chwilę 'psychiczni' okazują się niemal wszyscy.  
Świadomość zagrożeń - to jedno. I naszym zadaniem jako rodziców powinno być przygotowanie dzieci do bronienia się przed nimi, uczulanie, uczenie, ostrzeganie. To samo - bez pomocy środków masowego przekazu - robili przecież nasi rodzice. Bo to jest naturalna sprawa i kolej rzeczy. Ale zupełnie czym innym jest pozwolenie wszechobecnemu przekazowi na rozbudzanie w sobie, a zaraz potem w naszym dziecku lęku przed światem, rodzaju paniki. Moim zdaniem to najprostsza droga do absurdu. Załóżmy, że zabraniam córce (pomimo tego, że ona robi to dla zabawy, w żadnym innym celu) malowania tych nieszczęsnych paznokci z obaw - moich! - przed potencjalnym, czającym się gdzieś pedofilem. Zabraniam, kiedy ma lat 2, 5, 8, 16... Kiedy ma 16-18 lat okazuje się, że jako odpowiedzialny rodzic też pozwolić nie mogę, bo zagrożeń pojawia się coraz więcej. Teraz zamiast pedofilów są to wszyscy mężczyźni, którzy 'myślą tylko o jednym' i z całą pewnością widzą w mojej córce 'obiekt seksualny'. Ba! Nie tylko dorośli mężczyźni. Jej rówieśnicy też stali się niebezpieczni. Hormony buzują. Kto wie, co przyjdzie im do głowy. Może lepiej niech moja córka nie wychodzi z domu...
Oczywiście teoretyzuję, ale chcę pokazać, jak łatwo można zatracić granicę między roztaczaniem rozsądnego parasola bezpieczeństwa a czymś na kształt manii prześladowczej. Nam-matkom szczególnie łatwo, bo bezgranicznie kochamy i jednym z naszych życiowych celów jest właśnie ochrona naszych dzieci. Przed całym złem tego świata. Ale może najlepszą receptą na tę ochronę nie jest straszenie czy nadawanie dodatkowych znaczeń czemuś, co ich w punkcie wyjścia nie ma, a właśnie pozwolenie na eksperymenty pod naszym czujnym okiem. 
Ja alkoholu i papierosów spróbowałam właśnie w domu, w obecności rodziców. Powiedzieli: 'chcesz, spróbuj, skoro jesteś ciekawa', a potem zapytali o wrażenia. Rozmawialiśmy o tym, ale nie robi z tego wielkiego halo. Wierzę, że właśnie dlatego nigdy się tym 'halo' nie stało.


































Kiedy Niedźwiadek bawił się wczoraj na schodach, kilka razy usłyszałam od mijających nas osób: 'Pani go trzyma'. W odpowiedzi tylko się uśmiechałam. Nie chciało mi się tłumaczyć każdemu z osobna, że nie nauczy się pokonywać takiej przeszkody jak schody, jeśli nie spróbuje, że ja jestem cały czas na wyciągnięcie ręki i nie ma nawet opcji, żeby się uszkodził, bo łapię go w ułamku sekundy i że przede wszystkim zdobywanie kolejnych stopni samodzielności to dla niego największa frajda.
Więc mój apel jest taki: dajmy dzieciom trochę wolności. 
Śrubujmy im w innych kwestiach, tych priorytetowych. 

piątek, 6 czerwca 2014

what men want

Tym razem będę generalizować, stosować hiperbole i zakrzywiać zwierciadło. Będę stawiać pytania z pozoru retoryczne, ale tak naprawdę takie, na które sama nie znam odpowiedzi. A chciałabym. Ale prawda jest taka, że tak samo jak mężczyźni nie rozumieją nas-kobiet, tak i my nie rozumiemy ich, chociaż jako istoty z natury bardziej empatyczne mamy wrażenie, że radzimy sobie z komunikacją lepiej niż oni. Niby tak. Ale nie. Poza tym owo wrażenie bywa szkodliwe przede wszystkim dla nas samych. Bo porywamy się na czytanie w męskich myślach, nadskakujemy i stajemy na rzęsach, żeby sprostać kolejnym wyzwaniom. Bardzo często zresztą zupełnie wyimaginowanym, zbudowanym z przekonań, nawyków, przekazu medialnego itp. Tylko po co? 
To, że w każdym związku międzyludzkim najważniejsza jest równowaga, brzmi jak truizm. Sęk w tym, że jeśli się chociaż przez moment zastanowimy, ciężko nam będzie wskazać choćby jeden związek, w którym ta równowaga faktycznie zachodzi. A jeśli nawet, z pewnością nie będzie to nasz związek. Niezależnie od tego, na jakim jesteśmy etapie, któraś ze stron zawsze więcej bierze, a któraś więcej daje. Bajer polega więc na tym, żeby się w miarę sprawiedliwie stronami zamieniać. Taaaaa. Marzenie ściętej głowy, prawda?
Bo najczęściej scenariusz jest taki: a) jeśli więcej daje facet, kobieta się w końcu nudzi, czuje zaszczuta lub przestaje się partnerem interesować i odchodzi lub b) jeśli więcej daje kobieta, facet... chce coraz więcej. Ano tak. 
Jesteśmy wychowywane do opiekowania się, usługiwania, bycia strażniczkami, wojowniczkami, a jednocześnie tymi, które ustępują. Feminizm i równouprawnienie to piękne hasła, ale za drzwiami domów stajemy się takie jak nasze mamy i babcie. Odruchowo. Chcemy uszczęśliwić faceta, którego kochamy (a ponieważ kochamy, jego szczęście staje się ważniejsze niż nasze), a potem też utrzymać rodzinę razem. Kiedy mamy dzieci - to właśnie jest nasz priorytet: rodzina. W tym nasza siła i... słabość. Słabość, bo dla dobra rodziny jesteśmy gotowe na poświęcenia, w tym poświęcanie siebie. Faceci tego nie robią. Udają, że tak robią. Oszukują siebie i trochę nas, ale de facto nie poświęcają niczego. Że więcej pracują? Ich wybór i - bądźmy szczerzy - w zdecydowanej większości robią to tylko i wyłącznie dla siebie. Ręka do góry: która z nas wolałaby, żeby mąż pracował mniej, choćby przez to jakaś wycieczka miała się odsunąć w czasie, a starym samochodem trzeba by pojeździć rok dłużej? Widzę cały las rąk :)
Że nie mają czasu na wypady z kolegami? Serio? Nie mają? Przez nas? Już z grzeczności nie będę wspominać o tym, że my-ich żony i dzieci nie wzięliśmy się znikąd i tylko po to, by im plany piwno-meczowe pokrzyżować. Jak facet chce wyjść z kumplami, to wychodzi. Szczytem kurtuazji jest poinformowanie nas o tym. Jak my chcemy wyjść, z automatu jesteśmy wyrodnymi matkami. A nawet jeśli nie jesteśmy, to nasze wybycie i tak wymaga zastosowania zaawansowanych rozwiązań taktyczno-strategicznych.  
Że nie ma czasu na swoje pasje? Patrz wyżej!
Więc na czym polega to męskie poświęcenie? Kto mi powie? Bo jeśli powiecie, że tylko na tym, żeby być monogamistą, to chyba pęknę ze śmiechu. A my to co? Drewno? Nie mamy swoich potrzeb? Ślepniemy po ślubie? Nie nudzimy się czasem? Nie chcemy, by nas adorowano, doceniano itd.? I co?
Rozczulamy się nad sobą, kiedy tak nie jest, kiedy tego nie czujemy, kiedy związek co jakiś czas powszednieje? Może trochę, ale na pewno nie tak jak oni!
Mężczyźni są wychowywani przez kobiety, niestety. Mamy i babcie, które chcą im dać wszystko. Piszę to z pełną świadomością własnych błędów - tych powtarzanych z pokolenia na pokolenie. Przyzwyczajają się do takiego stanu rzeczy i wchodzą w kolejny związek z całą listą oczekiwań: kobieta ma pracować, dbać o dom, dbać o dzieci, dbać o męża i dbać o sobie. Tymczasem nasza lista kończy się zwykle na punkcie pierwszym. Dlaczego?
Tłumaczymy facetów z tego, że nie dbają o dom, że mają mniej czasu dla dzieci (a to przecież też ich dzieci, do cholery!), że się zaniedbują (bo jak dbają o siebie, to nie wróży dobrze), że zaniedbują nas (bo przecież pracują, a my i tak umiemy się same o siebie zatroszczyć). 
Efekt jest taki, że oni wypełniają swoje jedno zadanie na 80%, a pozostałe cztery mieszczą w 20%, my zaś harujemy, żeby zrealizować 80% normy w każdym z tych zadań (no, czasami w pracy wystarczy nam 50%). Ponownie pytam: dlaczego?
Bo sama nie mam pojęcia.
Tym bardziej, że panowie za swoje 80% oczekują owacji na stojąco, a my za swoje 80% obrywamy, bo 80 to przecież nie 100 i tyle jeszcze zostało do zrobienia!

Jakie najczęściej słyszycie zarzuty?
Że dom nie posprzątany? Że czegoś brakuje? A dlaczego ON nie pomyślał? To nie jego dom? Taki paradoks: skoro nie chce pomagać, nie wie, gdzie co jest i nie pamięta o mleku bez konkretnej listy zakupów, to jakim prawem uważa się za pana domu i żąda pełnej kontroli? Hmm?
To my popełniamy błędy wychowawcze, odpowiadamy za to, że dzieci są 'niegrzeczne'. Pewnie, że my! Bo oni przychodzą na gotowe. A kto nic nie robi, błędów nie popełnia. Proste.
To nasze wydatki są zbędną rozpustą, ich są zawsze wyższą koniecznością, choćby były to hantle, z których skorzystają góra trzy razy. Bo połechtali swoją dumę. To właśnie owa wyższa konieczność ;)
To my oglądamy durne seriale. Oni - fascynujące mecze, które działają stymulująco na strategiczne myślenie.
To my się lenimy i trzeba nas namawiać na siłownię czy rower. Oni za to zawsze aktywnie uprawiają sport. Ehe! We własnej wyobraźni!
To my mało zarabiamy lub nie zarabiamy wcale. Jeśli pracujemy, to jesteśmy gorzej wynagradzane, ale to przecież nasza wina. Jeśli nie pracujemy, to 'siedzimy w domu'. To mnie zawsze niezmiernie zadziwia. Że gdyby taka kobieta robiła dokładnie to, co robi: opiekowała się dziećmi i domem, ale obcymi dziećmi i obcym domem (co zresztą bardzo często rozdzielane jest na DWA zawody!), byłaby nagle więcej warta niż kiedy są to jej własne dzieci i własny dom, i często jeszcze kilka innych obowiązków. W końcu jeśli pracujemy w domu, zwykle z dzieckiem u boku, u nogi, u szyi itd. - z mojego punktu widzenia praca kontrolera lotów to przy tym pikuś! Bo to jest praca, dziecko i 159 innych spraw do ogarnięcia na raz. Wie to doskonale każda mama, która tak właśnie funkcjonuje, a jest nas mnóstwo. Której mąż powiedział choć raz: "kochanie, wezmę dzieci na spacer/basen/salę zabaw, a ty sobie w spokoju popracuj"? Której mąż zapytał po całym dniu, czy nie jest zmęczona i nie przydałby się jej długa, relaksująca kąpiel?
A nie, zaraz, wróć - przecież my nie bywamy nawet zmęczone. Gdzie tam! PRAWO do zmęczenia mają tylko oni. Do odpoczynku tym samym też. My musimy to w sobie przemóc i... robić to, co zwykle.
 
Jestem taka jak Wy. Nadskakuję, by potem puknąć się w łeb i zapytać: po co? dlaczego? A przede wszystkim: gdzie i kiedy wyrzekłam się równowagi?

I marzy mi się taki Ogólnoświatowy Tydzień Stawiania Wymagań Facetom.
Żeby chociaż przez ten tydzień spróbowali jednocześnie zarabiać tyle, co Bill Gates, wyglądać jak Kevin Costner, dbać o dzieci jak...hmmm...nie mam przykładu ;), być Perfekcyjnym Panem Domu (w tym np. umyć wannę na błysk, ugotować najlepszy obiad świata i najpyszniejsze ciasto, zamieść ganek itd.) i do tego codziennie nas oczarowywać i zasypywać romantycznymi vel. seksownymi niespodziankami. Jestem bardzo ciekawa, ilu odpadło by z tego maratonu w połowie pierwszego dnia... 

Taki tydzień nie przywróciłby oczywiście ad hoc harmonii w związkach, ale z pewnością mógłby być zalążkiem trwałych zmian na lepsze. 

Mój postulat jest zatem taki: nie dajmy się! Lub chociaż pamiętajmy, że MAMY PRAWO się nie dać. WOLNO NAM na wymagania odpowiadać wymaganiami. Domagać się symetrii. Nie musimy milczeć dla świętego spokoju, kiedy oni są czepialskimi zrzędami. Nie musimy też jednak stawiać sprawy na ostrzu noża. Najczęściej wystarczy jasne sprecyzowanie zasad. Sensowna argumentacja (do facetów najlepiej przemawia ta 'na przykładach'). Nauka wzajemności. W tę dobrą stronę: pochwała za pochwałę, uważność za uważność itd. Takie szkolenie przyda się nam wszystkim.
Chyba ;)
 


wtorek, 3 czerwca 2014

new cooperation

Pamiętacie TEN post? Zdjęcia okularków (a raczej chłopaków w okularkach), które testowaliśmy dla Beaba Polska, spodobały się tak bardzo, że marka zaoferowała nam większą współpracę. Przyznaję bez bicia, że tym razem 'sprzedałam się' bez mrugnięcia ;) - bo zwykle mrugam, hihi. Uwielbiam ich design i kolory. Zwłaszcza... miętę. No, wiem #so_last_season! :P Gdyby Niedźwiadek był mniejszy, chciałabym mieć wszystko, co Beaba wyprodukowała w tym kolorze. Ostatecznie w lawendzie. Zresztą wiecie nie od dziś, że połączenie jakiegokolwiek odcienia turkusu z jakimkolwiek odcieniem fioletu to niemal nasz znak rozpoznawczy. Ale do rzeczy. Póki co zdecydowaliśmy się na głębszy talerzyk i kubeczek z rurką. Niby nic niezwykłego, ale muszę trochę 'posłodzić' i to nie tylko dlatego, że wypada ;) W talerzyku podoba mi się kilka rzeczy: gumowy rant na spodzie, dzięki któremu lepiej trzyma się stołu, wystający brzeg, za który mogę go trzymać podczas karmienia i ani nie wybrudzić sobie palców jedzeniem, ani się nie oparzyć oraz - dla mnie chyba najważniejsze - fakt, że mogę w nim bezpiecznie podgrzać posiłek w mikrofali. Wcześniej podgrzewałam niedźwiadkowe jedzonko na jednym z naszych talerzy, a dopiero potem przekładałam je do jego miseczki. Teraz już nie muszę robić z tego całego procesu. Wielki plus. 
Co do kubeczka - w komplecie z nim jest stabilny stojak z uchwytami. Niedźwiadkowi - jak się okazało - zbędny. Wyciąga z niego butlę w ułamku sekundy. Zdecydowanie preferuje trzymanie jej bezpośrednio. Zresztą jest do tego odpowiednio wyprofilowana. Tym, co mnie - i Niedźwiadka najwyraźniej również - absolutnie zachwyciło, jest silikonowa słomka. Kompletnie i raczej na pewno bezpowrotnie zdetronizowała ona niekapek. Skonstruowana jest jednak na podobnej zasadzie: nie leci z niej nic, dopóki się z niej nie pociągnie. Dla mnie: hit!