"15 lat razem, 13 lat w naszym domku, 10 lat po pierwszym nieodwołanym ślubie, 7 lat rodzicielstwa, 3 lata w wariatkowie"...
A ile rozstań po drodze! Moich teatralnie pakowanych walizek i jego pyskowania! Ile fochów i trzaskań drzwiami (talerzy nie tłuczemy, bo mamy ich mało)! I mój worek treningowy w piwnicy, który zdjęłam z haka dopiero cztery lata temu. Ile terapeutycznego "przerabiania". Ile "pomimo".
Taka to nasza droga. Po zdrowe myśli. Po dzieci. Po ogródek-oazę. A teraz jeszcze po ten dom z marzeń, który już w swoich głowach wybudowaliśmy - dokładnie taki sam, on i ja. Bo jak stoimy w sklepie i mamy sto rzeczy do wyboru, to zawsze sięgniemy po tę samą. I z miliona piosenek też wybierzemy identyczną, i jak idziemy do kina - to chcemy na ten sam film. Tylko w Sphinxie ja wybieram wątróbkę, a on makaron z grzybami. A mimo tych wszystkich podobieństw kłócimy się wciąż kilkanaście razy dziennie.
Taka to nasza droga. Z tym ślubem odwołanym dwa razy. Najpierw zanim w ogóle zaczęliśmy planować, bo "matko jedyna, ta nasze rodziny porozwodzone, przecież oni się nawzajem na weselu zabiją", potem na trzy miesiące przed - kiedy już sala, i kościół, i zespół zarezerwowany, i babcia kupiła garsonkę. - Nie martw się, babciu, ta garsonka i tak by cię tylko postarzała - powiedziałam.
I w końcu ten ślub nasz, 18 marca. My i świadkowie. Urząd Stanu. Wszystko w tajemnicy. Jakaś piosenka z płyty zamiast Mendelsona. To chyba było "Feels like home". Ja w niebieskich kozakach za kolano i z bukietem chabrów. On w jasnych butach do ciemnego garnituru. Rodzicom pokazaliśmy akt ślubu. - Ale jak to? Kiedy? Już? - pytali. W sumie chyba odetchnęli jednak wtedy z ulgą.
Za pieniądze, które wygrałam w teleturnieju, pojechaliśmy w podróż poślubną. Przed siebie. Z namiotami i butlami czystej wody w bagażniku. Skończyliśmy na Węgrzech. To była przygoda! I początek naszych podróży za jeden uśmiech. Bo potem wygraliśmy jeszcze jeden teleturniej i w nagrodę polecieliśmy do Turcji. J.J. lubi oglądać nagranie, na którym mama z tatą wygadują głupoty, a potem i tak zgarniają całą pulę ;)
Drugi ślub braliśmy w kościele. Kiedy poszliśmy zamówić chrzest dla J.J.'a, ksiądz zapytał "czemu nie" i zgodził się zrobić wszystko "po naszemu". Więc była boczna kapliczka o 8 rano, sukienka z H&M, ci sami świadkowie, rodzice i rodzeństwo, a potem śniadanie w ogrodzie. Zupa mleczna i tosty.
Kwintesencja "nas".
***
Pojechaliśmy wczoraj na kolację do włoskiej knajpki, należącej do przyjaciół rodziny.
- Fajnie to wymyśliłeś - mówię do Pana Męża przy wyjściu. - Bo jutro nie będzie czasu, żeby świętować, w sobotę podwójne urodziny, a w niedzielę pewnie padniemy na pysk.
- Aaaaa, bo my mamy jutro rocznicę ślubu? - upewnia się.
- Nooo, a to nie z tej okazji ta kolacja? - dziwię się.
- Właściwie nie, ale skoro przypomniałaś, to może być i na rocznicę. Wszystkiego dobrego!
:D
W sumie, myślę sobie, co mi tam rocznica! Po tylu latach Pan Mąż wyciąga nas w środku tygodnia na wystawną kolację BEZ OKAZJI. I to jest dopiero super!