niedziela, 10 maja 2015

taking it slow

Jakiś czas temu Kredka wspomniała, że po fali pędu i międzyblogowego wyścigu przyszła pora na ustalenie własnego tempa i - jak to pięknie nazwała - "slow blogging". O takim podejściu - wolnym od presji, za to skupionym na tym, od czego to wszystko się zaczęło - na miłości, uwielbianiu, podziwie, zachwycie nad naszymi dziećmi - pisała też mama Leny i Kuby. Bo one dorastają, absorbują nas, potrzebują bardziej, nie mniej, a w macierzyństwie jedną z najważniejszych rzeczy jest CZAS. Po liczbie postów nietrudno zauważyć, że i moje blogowe pisanie zmierza w tym właśnie kierunku. Wciąż mam Wam do pokazania mnóstwo piękna, które stanowi ozdobę dzieciństwa moich chłopaków, wciąż są nowe historie do opowiedzenia i doświadczenia do dzielenia się, bo przecież razem łatwiej i lżej. Nadal szukam inspiracji - i tych wychowawczych, i tych modowych, ale częściej widujemy się na FB i Instagramie niż tutaj, bo tamte strony zwyczajnie nie kradną moim dzieciom mojego czasu, a tak się składa, że i J.J., i Niedźwiadek przechodzą obecnie wielkie zmiany, przetwarzają mnóstwo informacji, odkrywają milion i osiem nowych zjawisk i emocji dziennie, i bardzo, bardzo potrzebują mojej uwagi i wsparcia. Pracuję nad tym, żeby jak najrzadziej słuchali słów "zaraz", "za chwilę" i "mama jest teraz zajęta", ale bywa, że w nawale obowiązków zawodowych rzucam je niepostrzeżenie, a potem żałuję. Wiem, że to komfort być w domu i pracować w domu, a jednocześnie myślę sobie, czy nie miałabym mniej wyrzutów, gdybym po prostu zamykała za sobą drzwi i wracała, dopiero kiedy skończę...
Siłą rzeczy na blog zostaje bardzo, bardzo mało miejsca w krótkiej dobie. Ale też nigdy nie było to chyba miejsce przymusu. Wy również z jakiegoś powodu komentujecie tu coraz rzadziej, za to chętnie piszecie do mnie wiadomości prywatne. Być może właśnie ze względu na ten brak ciśnienia, nasze kontakty są takie ciepłe, intymniejsze. Też to tak czujecie?

To prawda, że oprócz ogromu miłości do dzieci i potrzeby budowania wspólnoty, blog napędzają także - bardzo konkretnie - wszelkiego rodzaju współprace. Lubię je i mam zawsze ogromną przyjemność z bycia częścią czegoś twórczego. Doceniam to, że mam możliwość ofiarowania moim chłopakom rzeczy niebanalnych i nierzadko powstających z pasją, realizujących marzenia. Jednak nigdy nie mogłabym przedłożyć nawet najbardziej lukratywnej oferty ponad nasze spacery, mniejsze i większe wyprawy, leśne eskapady, szukanie kolejnych placów zabaw w okolicy, błoto, lody i łażenie po drzewach. 

Media trąbią ostatnio o tym, że dzieci już nie chodzą po drzewach, nie wiszą na trzepakach, nie bywają w lesie, na podwórku też rzadko, za rzadko. Otwieram szeroko oczy i nie mogę w to uwierzyć. Naprawdę tak się dzieje? Gdzie? W jakich środowiskach? Bo moje chłopaki są wciąż brudni i pachną wiatrem, są mokrzy od deszczu, rozczochrani, rozbiegani, głośni i najbardziej na świecie uwielbiają kalosze. Tylko dziś J.J. tarzał się po trawie i wydłubywał nożem pestki z jabłek, żeby je potem zasadzić w ogrodzie. Tylko dziś Niedźwiadek wykąpał się w wiadrze z deszczówką i wyjadał Cini Minis z kory wokół jałowca. Dla mnie to normalne, oczywiste, zwyczajne dzieciństwo.
Czy to możliwe, że jest wyjątkowe? 



















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za Wasze opinie :)