Dawno, dawno temu, za górami, za lasami zła wróżka pochyliła się nad moją kołyską i powiedziała, że będę żyła tylko 33 lata...
Okej, tak naprawdę działo się to w parku miejskim, a ja nie byłam już oseskiem, tylko wyrośniętą licealistką, wróżka zaś była Cyganką, która rzuciła te słowa w złości za to, że nie chciałam jej zapłacić za przepowiednię. Nigdy w nie nie wierzyłam, a jednak było mi trudno wyrzucić je z pamięci, zwłaszcza po przekroczeniu wspominanej liczby lat. Dziś - przyznaję - odetchnęłam z ulgą, a przez moment miałam nawet ochotę pokazać tej kobiecie gest Kozakiewicza ;P Potem zrobiłam rachunek sumienia i zdałam sobie sprawę, że nie potrzebuję żadnej z tych cyferek - jak słupków, mijanych na drodze do celu, nie chcę żadnych końców i początków, bo jestem w miejscu, w którym lubię być. Na swoim miejscu.
Nie zostałam marynarzem, nie byłam w Rio, nie zjechałam Route 66 (jeszcze!), nie zdobyłam sławy jako autorka skandalizujących powieści, nie mam trzech synów (jeszcze!), nie jestem wyzwoloną singielką, nie mieszkam nad morzem, nawet przez moment nie byłam kochanką Gerarda Butlera (jeszcze?!), wciąż nie kupiłam dwumetrowego kaktusa na ganek, ani wzorzystych pokrowców na wypoczynek (czekam na przypływ odwagi; albo gotówki ;)). Lista niespełnionych marzeń jest długa, może nawet z roku na rok dłuższa, a mimo to dobrze mi bardzo z tym upływającym czasem, bo to właśnie on przyniósł mi sukces. Ten jeden, najważniejszy, którego szuka się niemal jak Świętego Graala. Szczęście.
To wewnętrzne.
To z drobiazgów.
To z miłości.
Z moich brudnych, bosych dzieci, ciumkających słodycze na dywanie.
Z męża, którego nie planowałam i nie spodziewałam się kiedykolwiek mieć, a którego pokochałam na tyle, by zgodzić się za niego wyjść. Dwa razy!
Z rodziców, których po wielu latach przestałam chcieć zmieniać i zaakceptowałam takimi, jacy są i nagle okazało się, że jednak umiemy ze sobą gadać i nawet się czasem rozumieć.
Z rodzeństwa, które wciąż kocham jakby było stadem szkrabów, a które jest już przecież tak zaskakująco dorosłe i odnosi swoje sukcesy, a ja mogę je obserować, trzymać kciuki i pękać z dumy.
Z tylu fajnych, inspirujących, dobrych ludzi wokół i tylu pięknych chwil, doświadczeń, wrażeń, cudów, które zdążyłam już przeżyć i zgromadzić w mojej skrzyni skarbów - pamięci.
Ze wszystkich pożytecznych smutków i pouczających łez.
Z domu pod lipą, który stał się moim domem, chociaż nie śmiałam nawet przypuszczać, że kiedykolwiek znajdę takie miejsce i tak mocno zapuszczę korzenie.
Zrobiłam sobie dziś kawę i poszłam z nią do altany. Na boska. Po gęstej trawie.
- Nie koś jej jeszcze - poprosiłam Pana Męża. Więc nie kosi, a to z jego strony ogromne poświęcenie.
Siedziałam z tą kawą w ogrodzie, pachnącym wiosną, pełnym kwiatów, jakbym włączyła pauzę w samym środku dnia i celebrowałam swoje urodziny. Przez kwadrans. Dziękując za wszystko, co mam. Za wielki, wielki sukces. Nie stan konta, nie stan posiadania, nie tytuły i zaszczyty. To żadna miara. Tylko to, jak się czuję ze sobą i jak ludzie czują się ze mną.
Może część z Was pomyśli, że powinnam się natychmiast puknąć w ten naiwny łeb, skoro mi się wydaje, że osiągnęłam swój życiowy cel, mając 34 lata. Druga część powie: skoro tak, pora umierać ;) Ale nie zmienię zdania, na pewno nie dziś. Sukces jest spełnieniem pragnień, choćby tych nieuświadomionych i chwilą, w której można powiedzieć: "Nigdzie nie byłoby mi lepiej niż tutaj i teraz". Ale nie jest końcem drogi. Tylko jej etapem.
Wypijcie dziś moje zdrowie, a jutro znów wszyscy idźmy przed siebie!