środa, 27 stycznia 2016

really?

Dopadło i nas. Choróbsko. Na szczęście to tylko sprawa ciała, nie głowy. Z głową póki co wszystko w porządku. Mam nadzieję. Bo czasami w tym blogowym wyścigu człowiekowi (czyli mnie) się zdaje, że wcale, ale to wcale nie ogrania. Stoję sobie trochę z boku, mam taki luksus może, a w każdym razie chcę myśleć, że to luksus, że to nie jest całkowicie moje życie, że mnie nie pochłania i nie robi mi z mózgu... No, właśnie czego? Nie wiem. 
Patrzę i oczy przecieram, i nie wierzę czasem, że to się dzieje naprawdę. To znaczy wierzę, ale dziwi mnie chyba, że tylu osób dotyczy. Te kupione w tysiącach lajki, które się przecież wcale nie przekładają na statystyki, te tłumy obserwujących zza mórz i oceanów, którzy nawet targetem nie są, i kosmiczne wręcz rozczarowania firm, które zainwestowały w promocję na takich napompowanych profilach, a odzewu żadnego prawie nie było. No bo skąd miał być niby? 40-latek z Honolulu ma raczej w nosie polskiego producenta zabawek. Ale kto by to sprawdzał! Kto by się w ogóle zaniepokoił, DLACZEGO taki gość obserwuje moje dziecko. Taki świat. Globalizm. Prawda? Sama nie wiem. Mnie niepokoi.  
(Swoją drogą te lajki to biznes czy raczej jednak psychoterapia? Bo łudzę się wciąż, że biznes można robić uczciwie, co poradzić - taki mam wzorzec z domu, ale widzę w tym poważne zaburzenia ego...)
Patrzę: zdjęcia coraz gorsze, fatalne czasem, byle się wydawało, że real life i było jak najbardziej białe. Głupoty straszne powtarzane jak echo. Bo skoro na jednym blogu "chwyciło" i się komentarze sypały, to może i na drugim chwyci. Racja, tak było zawsze. Dyskutujemy w końcu głównie o tym, co dotyczy macierzyństwa - wbrew pozorom nie jest to studnia bez dna. Powtarzamy się. Wolno nam. Ale żeby tak bez refleksji? Bez dystansu? Bez własnego zdania? Czy naprawdę tak nam się spieszy do poklasku? Na to wygląda. 
Patrzę, jak lans staje się podstawą istnienia. Kto pierwszy zdobędzie daną rzecz. Kto ją pierwszy pokaże, choćby była pożyczona - nieważne - ważne, że inni pomyślą, że nie jest, że kupiliśmy za własne, czyli jesteśmy bogaci, albo lepiej - dostaliśmy, czyli złapaliśmy - no właśnie: kogo? złotego cielca? (serio? na miłość Boską!) - za rogi, że się zwiną w kłębek z zazdrości. Tak samo ma zadziałać opowiadanie o iluśtamcyfrowych stawkach za reklamę i zaklinanie się, że nikt nigdy nie pracuje za barter. W większości przypadków to kłamstwo, które ma zbudować legendę danego blogera i przyciągnąć rzeszę najwierniejszych zazdrośników. Bo - niestety - zazdrościmy sobie, i na tym stoi popyt. Zazdrościmy tak bardzo, że ponad wszelki rozsądek pragniemy mieć to samo, co ten ktoś inny, kogo może nawet dobrze nie znamy, albo wcale nie znamy - ten ktoś z Facebooka lub Instagrama. Ponad stan konta tego chcemy. Ponad sens, rzeczywistą jakość i potrzebę. 
Tak nam się codzienność komercjalizuje. 
Też czasami temu ulegam.
Wpadam w ten obłęd must-have'ów. 
To nietrudne, kiedy się próbuje pokazywać te najlepsze, najwartościowsze, najpiękniejsze rzeczy. Bo nie jest ich mało.
Trudniej się zatrzymać, spojrzeć z dystansu i zobaczyć, że się przegięło, zapomniało, że wcale tak nie chcę. Bo nie chcę. Serio. To nie moja bajka. Może twoja też nie, chociaż jeszcze tego nie widzisz. Zrób krok w tył. Kupujesz te rzeczy dla dzieci, z miłości do nich, czy po to, żeby komuś (może sobie?) coś udowodnić, pokazać, zagrać na nosie? Potrzebujesz tego? Rzeczywiście ci się to podoba, czy po prostu nie dałaś sobie chwili, żeby się nad tym zastanowić? Czy naprawdę musisz być pierwszą osobą, która to sfotografowała? Co to za różnica? Przecież twoje dziecko i tak jest dla ciebie naj, więc fotka, którą mu strzelisz za miesiąc, wciąż będzie najwartościowszą pamiątką. Prawda?
Prawda?

czwartek, 21 stycznia 2016

ss16/ inspirations/ human nature


Możliwe, że nieco nadinterpretowuję trendy wiosenno-letnie w modzie dziecięcej, ale dawno nie były one tak spójne i jak dla mnie układają się w fajny kolaż odwołań do natury człowieka: jego potrzeby wolności, artystycznego wyrazu i kontaktu z przyrodą. Niemal każda kolekcja naszych ulubionych marek zaprasza dzieciaki do szukania własnej drogi, nie ulegania mainstreamowi, próbowania czegoś nowego, unikania banałów. Króluje kolor, ale w formie plam i drobnych detali, całość jest raczej stonowana, za to wyrazista w przekazie, który niosą printy: twórz, odkrywaj, nie bój się, miej swoje zdanie i broń go. Bardzo mi to pasuje! Dokładnie to chcę przekazać chłopakom i cieszę się, że ubrania, które będą w tym sezonie nosić, staną się inspiracją do kolejnych rozwijających dyskusji. Pewnie mówiłam to już setki razy, ale strasznie lubię, kiedy moda jest taka użytkowa. Kiedy służy, uczy i wspiera dziecięcą kreatywność. I poniekąd też moją. Bo właśnie dzięki nowym kolekcjom mamy wiosnę zaplanowaną w brzegi w "przygody" :D Nie mówiąc już o tym, że znów planuję chwycić za farby do tkanin ;)
Dziś pokazuję Wam subiektywny przegląd trendów, ale jestem bardzo ciekawa, co Wam wpadło w oko. Dzielcie się linkami, wrażeniami, też rozczarowaniami (moim jest kolekcja Mini Rodini, w której spodobały mi się trzy, serio - dokładnie trzy rzeczy) i zachwytami (KappAhl! i nikt mi teraz nie powie, że nie można się zainspirować i jednocześnie zachować oryginalność).

poniedziałek, 18 stycznia 2016

7 things I'm doing good

Kontynuując temat z poprzedniego postu, a raczej jako przeciwwagę dla bicia się w pierś (poniekąd), dziś będę się chwalić. Bo niby czemu nie, właściwie? Każda z nas potrzebuje się przecież od czasu do czasu dowartościować i utwierdzić w przekonaniu, że pomimo nawet setki popełnionych błędów jest jednak dobrą matką, najlepszą, jaką potrafi być. Jestem zresztą przekonana, że lista tego, co nas "buduje", jest znacznie dłuższa niż lista grzechów, ale zachowajmy symetrię i nie popadajmy w samouwielbienie ;)
1. Rozmawiam o uczuciach
Uważam, że to jeden z filarów porozumienia między ludźmi w ogóle, a w rodzinie w szczególności. Jasno komunikuję swoje emocje, nazywam je i zachęcam chłopców do tego samego. Zwracam uwagę na ich odczucia, staram się też przy okazji tłumaczyć im, że nie ma czegoś takiego, jak złe emocje, że są tylko takie, które nas uwierają, jak za długa metka przy bluzce, ale - tak samo jak z tą metką - możemy się z nimi uporać. J.J. jest już na tyle duży, że przegadanie z nim wszystkiego całkiem nieźle się udaje, podobnie jak zastosowanie wybranej przez niego metody uspokajania (o tym może innym razem). 
2. Nie upieram się
To dla mnie wielki wyczyn, serio. Jestem strasznie uparta z natury i mam w zwyczaju kruszyć kopie nawet o banały, byleby postawić na swoim, ale przy dzieciach nauczyłam się ustępować, wychodzić im na przeciw i przede wszystkim nigdy, przenigdy nie mówić "nie, bo nie". Pertraktujemy w wielu, także drobnych i bardzo drobnych kwestiach, od czasu na oglądanie bajek po wybór czapki, od tego na co wydać pieniądze po to, co na obiad. Jeśli to, na co mają ochotę, nie narusza zasad naszego domu czy czegoś, co ustaliliśmy, np. konsekwencji jakichś ich zachowań (nazwijmy to umownie: warunków kary ;)), to nie obstaję za bardzo przy swoim. Daję się im przekonać. Fajnie zresztą wiedzieć, że potrafią bronić swojego zdania i znajdować dobre argumenty :)
3. Daję wybór

czwartek, 14 stycznia 2016

7 sins


Początek roku sprzyja podsumowaniom i rachunkowi sumienia. Zwykle staram się tego nie robić, bo nie lubię stawiać sobie sztucznych granic, ale właśnie wczoraj przydarzył mi się jeden z tych dni, kiedy chłopcy na tyle "przeginają", że zamieniam się w smoka. Około godziny 22 zionęłam już ogniem piekielnym i kiedy Niedźwiadek po raz kolejny odmówił spania, tonem nieznoszącym sprzeciwu kazałam mu mimo wszystko iść do sypialni. Na co on... poszedł poskarżyć się tacie, że mama go nie lubi. To dało mi do myślenia. Nigdy, przenigdy nie powiedziałabym swojemu dziecku, że go nie lubię, ale to nie znaczy, że zawsze zachowuję się przyjacielsko i nie popełniam wychowawczych błędów. Mam ich za sobą całkiem sporo. A niektóre nawet z premedytacją powtarzam.
1. Krzyczę
Kiedyś już o tym pisałam. Nie obrażam swoich dzieci, nie wyzywam ich, nic z tych rzeczy, ale czasami faktycznie nie znajduję już innego sposobu na zwrócenie ich uwagi niż podniesienie głosu. W 90% przypadków najpierw kilka razy proszę, by mnie wysłuchali, a potem jeszcze kilka razy ostrzegam, że w końcu krzyknę. Czasami muszę sobie krzyknąć nie do nich, tylko po prostu - wyjść do ogrodu i porządnie wrzasnąć. Ulżyć sobie. Sorry. Wiem, że to nie jest rozwiązanie, ale przynosi mi ulgę. Z całym szacunkiem dla dziecięcych emocji, ja też nie jestem robotem i muszę wyrażać swoje emocje. Im również należy się szacunek. 
2. Przeklinam

wtorek, 12 stycznia 2016

winter journey

Uwielbiamy takie zakątki Polski. Gdzie tylko my i przyroda. Z rozmysłem unikamy tłumów, środków sezonu i długich weekendów ;) Bywa to karkołomne, ale zwykle się udaje, a przede wszystkim - warto. Podczas naszego kilkudniowego pobytu w Bałtowie nocowaliśmy w Świerkowej Chacie, a towarzyszyła nam głównie cisza, przestrzeń i... kozy. Minusem Bałtowa jest to, że znajduje się dość blisko Warszawy (ok. 150 km) i w dni wolne zaludnia się po brzegi, aż do przesady. Plusem - niemal zupełne wyludnienie poza tymi dniami ;) Oraz mnóstwo atrakcji dla dzieci w bezpośrednim sąsiedztwie stoku. Nudzić się tu z całą pewnością nie można. Nie mieliśmy czasu skorzystać ze wszystkich ofert, ale też nie próbowaliśmy tego zrobić. Chłopcom (oprócz nart -> TU) przypadło do gustu przede wszystkim małe zoo (zwierzyniec) oraz niezwykła, choć moim zdaniem trochę niebezpieczna sala zabaw w Bałtowskim Zapiecku (swoją drogą serwują najlepsze jedzenie w okolicy!). Odwiedziliśmy też Świętego Mikołaja w jego przytulnej chacie. Poza tym spędzaliśmy czas na spacerach i... leniuchowaniu. W końcu od czasu do czasu każdemu się należy ;) 
A Wy jakie miejsca lubicie najbardziej?

piątek, 8 stycznia 2016

skiing with kids

Ostatni tydzień spędziliśmy w Bałtowie - to taka mała miejscowość z Górach Świętokrzyskich z ośrodkiem narciarskim. Był to dość spontaniczny wyjazd, ale udał się świetnie. Od pierwszego zdjęcia na Instagramie, chcieliście wiedzieć, jak na nartach radzi sobie Niedźwiadek, w jaki sposób uczy się J.J., czy wynajmujemy instruktorów, jaki wiek jest najlepszy na rozpoczęcie przygody z nartami itp. Nie jestem ekspertem, więc nie chciałabym się wymądrzać. Poza tym uważam, że to, jak szybko dziecko będzie gotowe na narty, to sprawa bardzo indywidualna. Niektórym może się to nie spodobać nigdy i na to też musimy być gotowi i otwarci - to ma być przyjemność dla nas wszystkich, także dla dziecka, i nie widzę powodu, żeby przymuszanie czy presja miała psuć wszystkim humory (a widziałam takie sytuacje na stoku). 
Dla J.J.'a był to właściwie drugi sezon i muszę przyznać, że radzi sobie doskonale. Ale on nie ma natury ryzykanta, jeździ bezpiecznie i potrafi racjonalnie ocenić swoje możliwości. Widzę też, że nawet kiedy się trochę boi, ma ogromną satysfakcję z pokonywania swojego lęku, i jestem bardzo dumna, że postępuje właśnie w ten sposób. Instruktor dla niego nie był potrzebny, ponieważ Pan Mąż jeździ od dziecka, i robi to bardzo profesjonalnie, więc to jemu w naturalny sposób przypadła ta rola.
Niedźwiadek spróbował nart po raz pierwszy i myślę, że był to dobry moment na takie zapoznanie. Zdaniem Pana Męża, który jest fizjoterapeutą, (prawie) trzy lata to idealny na to wiek. W przypadku mniejszych dzieci przeciążenia dla kolan i stawów biodrowych mogą być zbyt duże, chociaż biorąc pod uwagę, ile czasu takie małe dziecko spędzi w pełnym osprzęcie na stoku, nie ma tego też co demonizować. Niedźwiadek jeździł w sumie może ze 2 i pół godziny przez te kilka dni. Po ok. 40 minutach - godzinie w ciężkich butach i przy swoich próbach nieustannego podchodzenia samemu pod górkę był już po prostu zmęczony. Znacznie trudniejsze do przeskoczenia od niewygody będzie też to, że ciężko się z malcem skomunikować na tyle, by mu w ogóle wytłumaczyć sens nowej aktywności lub wprowadzić jakieś zasady postępowania. Nawet bardzo kumaty Niedźwiadek byłby za mały np. na instruktora (gdybyśmy go potrzebowali), którego by zwyczajnie nie rozumiał, i niemal na pewno by nie słuchał (a widziałam na własne oczy przerażoną, nie rozumiejącą co się dzieje dwulatkę, jeżdżącą z bardzo miłą, ale jednak obcą dla niej kobietą). 
WAŻNE: Doradzałam narty zabawkowe, jako taką próbę i alternatywę dla sanek, ale Pan Mąż uświadomił mnie, że to jednak wywalone pieniądze, bo oswoić się tak malca nie da (zupełnie inne odczucie), a ryzyko kontuzji jest znacznie większe. 
Wnioski?
Przede wszystkim obserwujcie swoje dzieci, słuchajcie ich, wychodźcie im na przeciw i nie denerwujcie się. Najważniejsze, żeby te narty to był fun i wspólnie, rodzinnie spędzony czas.