wtorek, 27 października 2015

irrepressible childhood

Dzieciaki to żywioł, bez dwóch zdań. Pomimo naszych największych starań, żeby nauczyć ich tych czy innych zasad, dać jak najlepszy przykład i przynajmniej trochę ucywilizować, one i tak zawsze robią, co chcą, rzucają się w wir swoich własnych fantazji i spadają na cztery łapy. Tam, gdzie się od nich wymaga, by trzymały się norm: przy stole czy w miejscach publicznych - tam się nudzą i niecierpliwią. Dopiero wolne, na podwórku czy w lesie - oddychają pełną piersią. Wielokrotnie już o tym pisałam: że nie wierzę statystykom, które mówią, że współczesne dzieci nie chodzą po drzewach i same z siebie wybierają komputer zamiast roweru. Nie wierzę i już. Bo widzę u chłopaków tę energię, to szczęście, którego nie da żadna, nawet najbardziej wymyślna zabawka, kiedy mogą się tarzać we mchu czy zjeżdżać z piaszczystej góry. Widzę tę ciekawość, z jaką obserwują każdy grzyb, każdy liść, każdy ślad na ziemi. Mieliśmy wielkiego farta, bo podczas jednego spaceru udało nam się zobaczyć i runo, zryte przez dziki, i ścieżkę, po której biegł lis, i odciski wielkich kopyt jelenia lub łosia na piaszczystej polanie. J.J. zaś, który przez cały ubiegły tydzień uczył się w szkole o gatunkach grzybów, mógł tę nowo nabytą wiedzę wykorzystać w praktyce. A jaki był z siebie dumny! 

wtorek, 20 października 2015

I don't remember


Badania kontrolne i testy - od tego się pewnie jako matka wcześniaka nigdy nie uwolnię. Tak samo jak od strachu o to, że jakieś zaburzenie wróci jak bumerang, że coś się nagle ujawni z niespodziewaną siłą, bo przecież to, że J.J. jest właściwie zdrowy, to cud, a cuda pryskają jak bańki mydlane. Z drugiej strony ten strach to normalna cecha każdej matki, także tej, której dziecko urodziło się w terminie i nigdy poważnie nie chorowało. Oznacza po prostu, że kochamy i - przynajmniej potencjalnie - jesteśmy gotowe chronić nasze dziecko przed ewentualnym niebezpieczeństwem. Dawno temu zdecydowałam, że nie chcę, by mój strach był większy od strachu innych matek, by odbierał mi radość z bycia mamą, a J.J.-owi utrudniał beztroskę i żywiołowe dzieciństwo.

wtorek, 6 października 2015

last days of sun

Jedno z pytań, które zadajecie mi najczęściej, brzmi: jak ty to robisz, że łączysz ze sobą tak różne printy, a jednak całość wygląda dobrze i nie ma w tym przesady? Zazwyczaj odpowiadam, że nie wiem, albo że "jakoś tak samo wychodzi", ale właściwie jest jedna niezawodna recepta, by przynajmniej spróbować wprowadzić do dziecięcych strojów trochę tego wzorowego misz-maszu bez ryzykowania, że zamienią się w cyrkowe przebrania: bazą takiego miksu musi być kolor czarny, biały lub szary. Właściwie wszelkie printy na takim tle wyglądają dobrze ze sobą nawzajem. No, oprócz identycznych wzorów na górze i na dole, bo wtedy dziecko będzie wyglądało jak w piżamie ;) Inne kolory można wprowadzać, dopasowując je np. do koloru printu. Czerwona czapka pasuje do pomarańczowo-czerwonych tygrysów z koszulki, a niebieskość lisków z płaszczyka współgra z niebieskościami totemów na spodniach. Nawet jeśli wydaje się Wam, że to niuanse, których na pierwszy rzut oka nie widać, to właśnie dzięki nim odbieracie dane zestawienie jako spójne. One po prostu działają podkorowo. 

Spróbujcie i wysyłajcie mi śmiało najbardziej nawet szalone zestawienia na: ruizpicasso81@gmail.com. W tytule maila wpiszcie MISZMASZ :) Czekam z niecierpliwością. 



czwartek, 1 października 2015

art nearby

Blogerki czy nie, my-mamy często wariujemy na punkcie ciuchów dla dzieci. To wypadkowa tego, że wariujemy na punkcie dzieci w ogóle. Same sobie śrubujemy standardy i wieszamy poprzeczkę często znacznie wyżej niż pozwala na to stan konta. Fajnie, jeśli robimy to, bo faktycznie troszczymy się o to, z czego i w jaki sposób powstała dana rzecz, jakie niesie za sobą wartości, ale mam wrażenie, że dotyczy to zaledwie garstki osób. Reszta po prostu "szpanuje", i to głównie w internetach, bo na co dzień mało która mama zwróci uwagę na metkę, jeśli nią nie dostanie po oczach. Zresztą - bądźmy szczerzy - dzieciom też jest absolutnie wszystko jedno, jaki znaczek mają tu i ówdzie przyszyty. Ba! Najlepiej jak od razu obetniemy metkę, bo uwiera. Prawda? 
Powiecie zaraz: hej, ale u ciebie też pojawia się logo tej czy innej lansiarskiej marki. Tak. I nie będę tego wcale tłumaczyć próbą zbawiania świata. Jeśli mogę kupić coś, co się chłopakom podoba, coś niemal identycznego jak z Bobo czy Mini, to pewnie, że kupię. Ale nie kupię tego, choćby wyglądało kropka w kropkę tak samo, jeśli się nie podoba. I w końcu kupię to Bobo czy Mini, jeśli mogę je mieć za ułamek ceny wyjściowej i jeśli oczywiście mogę sobie na to w danej chwili pozwolić (bo u freelancerów jak ja nigdy nie wiadomo ;)). To wypadkowa blogowania, więc wypadkowa czasu i energii, jaki wkładam w to miejsce. 
Bywa, że wraz z danymi markami u kogoś po prostu "widać pieniądze". I spoko. Czyjaś kasa, czyjeś dziecko - nic nam do tego. Ale czasami widać też bezrefleksyjny, stadni bieg za jakimś must-havem, który wcale nie zawsze jest ładny. Być może jest tak, że wyrobiona marka sprzeda wszystko, także to, co brzydkie. Być może ktoś nie wie, co mu się podoba, nie ma swojego stylu i w naśladownictwie znajduje bezpieczne wyjście. Być może social-media zrobiły nam takie pranie mózgu, że nawet nam się szukać nie chce innych, własnych rozwiązań. Być może. Ale wiecie co? Nie musimy się na to godzić. Nie musimy kupować dla logo, rozpieszczać zamówieniami tych, którzy się nie starają, a już tylko "jadą na opinii", nie musimy mieć tego, co wydaje się, że mają wszyscy i nie musimy wszystkiego obfocić na ten czy inny portal. Nawet jeśli jesteśmy blogerkami.
Sama lubię podpatrywać wszystko to, co jakoby konieczne. I iść w drugą stronę. I wybrać coś innego. Wtedy wiem, że to NASZE i dla NAS. Że robimy SWOJE. Lubię, jak ubranie jest małym dziełem sztuki, albo pełni jeszcze jakąś dodatkową funkcję, coś wyraża, o czymś opowiada, daje pretekst do zabawy, rozmowy. Lubię, jak żyje, a nie tylko wygląda.
A Wy co najbardziej lubicie?