Chcieliśmy spędzić te wakacje inaczej niż zwykle. Próbowaliśmy znaleźć sobie nad morzem zupełnie nową miejscówkę. W ubiegłym roku jakoś nam to wyszło, ale w tamto miejsce nie planowaliśmy jednak wracać. Przekonywaliśmy się nawzajem do różnych dzikich plaż, by w końcu zdecydować, że serce nie sługa i... wrócić na "stare śmieci" :D Ponieważ tak długo zwlekaliśmy z decyzją, okazało się, że wolny domek możemy wynająć dopiero w ostatnim tygodniu sierpnia. Zaklepaliśmy termin i gdybaliśmy, czy zostać do tego czasu w domu, czy odwiedzić znajomych. W pewnej chwili Pan Mąż rzucił szalony pomysł:
- Pakujmy się i jedźmy, tak po prostu, przed siebie. W stronę morza, oczywiście.
- Ale jak to? Bez planu? Bez noclegu? Nie-wiadomo-dokąd? Z MAŁYMI DZIEĆMI? - ja miałam milion i osiem wątpliwości.
- Ojtam, damy radę. Weźmiemy, co potrzeba. Jak czegoś nie weźmiemy, kupimy na miejscu. Przecież sklepy są wszędzie. Nocleg się jakiś znajdzie. Będziemy jechać nie dłużej niż trzy godziny dziennie. Chłopaki się nie zmęczą. Poznamy trochę kraju.
Musiałam przyznać, że to brzmiało coraz fajniej...
Zapakowałam więc trylion niezbędników. Ubrania na każdą porę roku, ulubione poduchy i kocyki, ostatniego awaryjnego smoczka dla Niedźwiadka, talerze i sztućce, termosy, butelki, dwa słoiczki na wszelki wypadek, chrupki, biszkopty i inne zagryzacze czasu, bajeczki, gry, dmuchańce, wiaderka i łopatki, kaski, rowerek J.J.'a i fotelik rowerowy Niedźwiadka, a nawet piszcząco-świecąco-skaczącą gumową piłeczkę, która zajęła łobuzów w krytycznym momencie i którą oczywiście zgubili przy pierwszym postoju.
Wsiedliśmy do auta, wzięliśmy mapę (oldschool'ową, papierową!) i wskazaliśmy na chybił trafił bliską okolicę pełną jezior. Tak trafiliśmy do Gostynińsko-Włocławskiego Parku Krajobrazowego, do Miałkówka. W jedynym barze we wsi zapytaliśmy o nocleg. Właściciele użyczyli nam pokoju na parterze w swoim domu; w garażu znaleźli dla nas stare rowery, na których zwiedzaliśmy okolicę przez kolejne półtora dnia.
Cisza jak makiem zasiał, spokój, babuleńki na gankach, kwiaty po pas, zboże po brodę, radosne piski dzieci, przestrzeń i zapachy z sadów i pól, świeże drewno, czysta woda, setki spacerujących szosą żuków. Zastanawialiśmy się, jakby to było żyć w takim miejscu. Wolniej. Rozmawiać więcej. Być poza zasięgiem. Dosłownie. Bo po zasięg wychodziłam nocą na środek tej żukowej szosy ;) Pięknie by było. I piekielnie trudno przywyknąć ;)
Kolejny przystanek wybraliśmy podobnie, palcem po mapie. Bory Tucholskie. Jeziora. I ta nazwa: Swornegarcie. Zauroczyła nas absolutnie. Nieduże miasteczko między urokliwym jeziorem a Brdą, w której ja - jako dziecko wakacjująca na Pojezierzu Drawskim - zakochałam się bez pamięci i już się nie mogę doczekać tych wakacji za kilka lat, kiedy popłyniemy nią z chłopakami na spływ kajakowy. Trafił nam się wygodny, bajkowy nocleg w maleńkim drewnianym domku z antresolą, zaanektowaną z miejsca przez J.J.'a; fajni, rozgadani, radośni sąsiedzi i pyszne jedzenie :) No, a przede wszystkim najpiękniejsze ścieżki rowerowe, po jakich mieliśmy frajdę jeździć. Niestety w związku z tym trochę z jeżdżeniem przesadziliśmy i mieliśmy moment grozy, związany z serduszkiem J.J.'a, ale była to dla nas zasłużona nauczka i ważny sygnał, że pomimo wyrośnięcia, nasz synek jest jednak wcześniakiem i nie wolno nam o tym zapominać.